Wychodząc ze sklepu z pamiątkami, w którym uczestniczyłyśmy
w ceremonii parzenia zielonej herbaty przymierzałam się do zakupu kartek
pocztowych, bo lubię je kupować, nawet nie tyle co wysyłać, co kupować dla
siebie w każdym miejscu w jakim jestem.
Apropos kartek!
Sorry za kartki, jakie wysłałam. Starałam się wybierać
najładniejsze, ale trudno mi było znaleźć jakiekolwiek ładne.
No i znalazłam właśnie w tym sklepie i chciałam je za wszelką cenę kupić.
„- Chcecie poznać tego Pana, który to namalował?”
Chwila zawahania, po czym Filiczkowska postanowiła, że
jedziemy poznać Pana malarza.
Okazało się że Pan malarz (straszna siara, bo żadna z nas nie pamięta jak się nazywał) jest
z zawodu fryzjerem, a w wolnym czasie zajmuje się malowaniem. Pojechaliśmy do
jego domu, w którym na parterze znajdował się zakład fryzjerski, a na piętrze
galeria z jego dziełami.
Na jednej ścianie wisiał właśnie obraz, który był
namalowany na kartce którą chciałam kupić:
Pan malarz oczywiście ni w ząb po
angielsku, ale przyjął nas bardzo serdecznie, dostałyśmy od niego pocztówki
(jakżeby inaczej), dla każdej była dedykacja, po czym zabrał się za malowanie
Kamili!
I tak na szybkości wykonał 4 nasze portrety!
Świetna pamiątka. Portret zawiśnie w moim pokoju jak
przyjadę.
Oprócz tego Pan malarz miał zarąbiste kapcie!
Weekend zakończył się spotkaniem z pewną japońską parą. Pan
już blisko 80, były profesor na uniwersytecie, specjalista od… skoczogonków
(takich małych owadów)! Od niedzieli skoczogonki stały się moją ulubioną nazwąJ. Ze względu na swoją
specjalność często odwiedzał Polskę. Mieszkał nawet przez rok w Polsce razem z
żoną i dziećmi. Żona natomiast, Kazuko Tamura, bardzo sympatyczna kobieta! Uwaga uwaga! Mówi po
polsku! W Japonii zajmuje się tłumaczeniem książek Małgorzaty Musierowicz na
japoński. Była to pierwsza osoba, którą poznałyśmy mówiąca po polsku w Japonii. Coś
niesamowitego po prostu!
Para chciała zaprosić nas do siebie, ale niestety śnieg ich
zasypał i Shinji nie mógłby wjechać na ich teren. Dlatego spotkaliśmy się w
hotelowej restauracji. Piliśmy kawę/zieloną herbatę i częstowaliśmy się
upieczonymi przez nas babeczkami.
Następnie zostaliśmy zaproszeni na obiad. Siedzieliśmy przy
śmiesznych japońskich stolikach wysokich na jakieś 30 centymetrów, a siedzieliśmy
na krzesłach (?) bez nóg. O dziwo, bardzo wygodnie!
Nagle padło hasło, które po prostu „uwielbiam”:
- Gosia, zaśpiewaj nam coś? Może „Szła dzieweczka”?
I myślałam, że sobie żartują, bo przecież znajdujemy się
w restauracji, naokoło jedzą ludzie, a ja mam śpiewać. Oczywiście, nie
stanowiło to problemu, bo Pan, który to zaproponował nie omieszkał zapytać
siedzących obok gości, czy przeszkadzałoby im, gdyby gajidżinka (po japońsku
cudzoziemka) zaśpiewała coś.
Zaśpiewałam, spaliłam buraka i dostałam gromkie brawa.
W sumie to dawno nie śpiewałam do kotleta :)
Także weekend bardzo udany!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz