24 listopada 2013

Międzynarodowo

Byliśmy dzisiaj z Shinjim na takim międzynarodowym Evencie. Niestety tylko tyle mogę powiedzieć o tym wydarzeniu. Po co, dla kogo, z jakiej okazji to już nie wiem.

Wszystko się odbywało w czymś takim jak Dom Kultury czy coś. Zamysł był taki, że każde stoisko to inny kraj. Nie było to może zorganizowane na najwyższym poziomie, stoiska też nie odznaczały się od siebie jakoś specjalnie. Ale poznałyśmy bardzo dużo fajnych ludzi. Między innymi pewnego Chińczyka, który prowadzi sklep w Hanamaki, mieście obok naszej wioski. Mega pozytywny, cieszący się jak do sera, skośnooki Chińczyk. 
Nie obyło się bez foty oczywiście. A najlepsze jest to, że jak ktoś tylko chce sobie zrobić z nami zdjęcie, to ludzie naokoło też zaraz wyciągają aparaty i robią sobie z nami, albo nam zdjęcia. 
No gwiazdy po prostu, albo oni myślą, że jesteśmy jakimiś gwiazdami, że ludzie sobie z nami zdjęcia robią ;-)

To Chińczyk właśnie

Mamy ogólnie coś takiego, że jak tylko zobaczymy jakieś „białe twarze”, czyli nie-Japończyków to zaraz zagadujemy. I w ten sposób poznałyśmy Niemca, który stał na Niemieckim stanowisku. Mieszka w Japonii od 24 lat ze swoją żoną, Japonką. W Japonii prowadzi hotel. Dobrze mieć znajomości, bo akurat jak ktoś będzie chciał mnie odwiedzić to zniżki już zagwarantowane!

Na stanowisku hiszpańskim zjadłyśmy tortille, piłyśmy jeszcze jaśminową herbatę (cudowny zapach!), ale nijak się ona ma do naszej ryżowej, którą po prostu uwielbiam. 
Lepiej się przygotujcie, bo każdy dostanie ode mnie taką herbatę i niech mi tylko ktoś powie, że pachnie rybą, to chyba będę dusić gołymi rękami! J

Za każdym razem jak jeździmy gdzieś z Shinjim to pieczemy mu jakieś ciasto, albo babeczki. To znaczy nie ja! Broń Boże biednego Shinjiego, gdyby miał kosztować moje wypieki. Zmierzam do tego, że w podzience Shinji też zawsze kupuje nam różne smakołyki. 
Długo rozkminiałyśmy z Olą jak w ogóle nazwać ten przysmak, który kupił nam dzisiaj. Po długich naradach stwierdziłyśmy, że to taka "ryżowa klusko-żelka ze słono-słodkim sosem sojowym".  Smakuje dokładnie tak jak wskazuje nazwa – dziwnie.




Najważniejszym punktem tej wycieczki był koncert w ramach tego międzynarodowego eventu. Grało trio. Babeczka na pianinie, chłopaczek na perkusji i gościu na basie. Bardzo fajny klimacik jazzowo-bossanowy. Bardzo mi się podobało. Każde z nich było kompletnie z innej parafii, ale to co grali tworzyło taką syntezę, że nawet mi się podobało, choć nie przepadam za tego typu muzyką.

Wygladało to dość biednie, ale grupa dała czadu! Zwłaszcza babeczka po lewej machała głową cały czas, chociaż grała na pianinie, jakby była na jakiś koncercie metalowym :)


Po koncercie można było zadawać muzykom pytania. No i jeden facet zapytał o coś, oni odpowiedzieli i ... nastała taka niezręczna cisza. I zazwyczaj właśnie w takich sytuacjach głos zabiera Filiczkowska. Zgłosiłam się, dali mi mikrofon i powiedziałam po angielsku, że bardzo podobał mi się koncert, że byłam miło zaskoczona, bo nie spodziewałam się muzyki na tak dobrym poziomie, że mimo tego, że są tak zróżnicowani, to tworzą zgrane trio. I ogólnie tego typu ochy i achy.
Gdy wychodziliśmy z sali zapytałam ich jeszcze kiedy odbywa się och kolejny koncert. Okazało się, że dzień przed Bożym Narodzeniem. Porozmawialiśmy jeszcze chwile, podczas której wyszło, że śpiewam w hotelu.
W pewnym momencie znów się na nich natknęłam. Tym razem zapytali, czy nie chciałabym zaśpiewać podczas koncertu kolęd 23 grudnia o godzinie 19:00. Oczywiście zgodziłam się! Powiedziałam jednak, że miałabym problem z transportem, bo o 21:00 muszę już stawić się w hotelu na show.
Wtedy wkroczył Shinji i zaczął z nimi rozmawiać. Ja stałam jak taka trusia i nic nie rozumiałam. Pewnie mówił im o tym, jak to trzymają nas w hotelu i nigdzie nie możemy się ruszyć, że musimy codziennie pracować i zapewne byłoby to bardzo trudne do zorganizowania, żebym zaśpiewała na tym koncercie! 
Po prostu pełna frustracja, bo nawet nie mogłam się odezwać.
W końcu stanęło na tym, że mam się z nimi kontaktować.

Oczywiście kiedy taka w skowronkach powiedziałam o tym dziewczynom to od razu zaczęło się gadanie typu „Przecież z Morioki do naszej wsi jedzie się godzinę, jak Ty chcesz zdążyć na show?!”.

Spoko spoko, jak komuś zależy, to awionetką przyleci! Już ja się o to postaram! 
No może nie o awionetkę, ale coś na pewno wymyślę.

Jak dzieci specjalnej troski po prostu ;-)


Potem pojechałyśmy na zakupy do lumpeksów, w których zaopatrzyłam się w szkło, czyt. kubeczki do herbaty i kieliszki do sake. Już po prostu nie mogę się doczekać kiedy przyjadę i będę rozdawać to wszystko!

W kolejnym lumpeksie zakochałam się w antykach!
No i zachorowałam na parasolkę, ewentualnie na wachlarz.  Bardzo spodobały mi się też japońskie arrasy, jeśli tak to mogę nazwać.




W kolejnym lumpeksie (!) takim już ciuchowym wyhaczyłam przepiękny żakiet!

Nie mogę tu ze swojej miny ;) ale żakietem musiałam się pochwalić. Kosztował mnie niecałe 60zł


Jestem bardzo zadowolona po dzisiejszym dniu. Z zakupów, z koncertu, z tego, że poznałam tych muzyków.

Bardzo fajny dzień J

W ogóle napisałam ten post bez ładu i składu. Gdybym tam nie była to chyba nie wiedziałabym, co napisałam. To wszystko przez te motyle w brzuchu... :-)


21 listopada 2013

Mega kogoś zaskoczyć...

Miałam w tym tygodniu bardzo poważną misję do zrobienia, dlatego nie mogłam pisać notek na bloga.

Otóż.

W tym tygodniu dwoje moich przyjaciół obchodziło urodziny. Już 2 tygodnie temu wysłałam Laremu kartkę z życzeniam, a o Grecie przypomniałam sobie jakieś 2 dni przed jej urodzinami.
No i teraz rozkmina – co tu zrobić, żeby nie powiało takim banałem jak życzenia na facebook’u.  Zwłaszcza, że o jej urodzinach rok temu zapomniałam i chciałam zrobić w tym roku coś fajnego, żeby jej to zrekompensować.

I wymyśliłam!
Postanowiłam zrobić jej filmik, w którym każdy kogo spotkam będzie mówił „Happy Birthday Greta!”.



No i tak jak pięknie to wyglądało, to z realizacją już był problem.

Zdobycie się na to, żeby poprosić tych naszych hotelowych Japończyków, którzy są tacy stonowani, kulturalni i nieśmiali, którzy w dodatku nie mówią ni w jotę po angielsku, zajęło mi przepłynięcie 40 basenów, podczas których mówiłam sobie „Gocha, zrób to dla Grety”.

O dziwo, nie było tak strasznie. Oczywiście niektórzy byli zmieszani, ale reakcja była bardzo pozytywna.

Ola podrzuciła mi pomysł z karteczkami.
I z tym chyba miałam największy problem.
Zamiast beautiful napisałam beauful i zamiast woman, napisałam women. I najlepsze jest to, że te błędy zauważyłam, kiedy już skleiłam cały filmik i taka dumna z efektów, chciałam go pokazać dziewczynom. Musiałam więc znów nagrywać wszystko od początku.


Także misja była ciężka, ale efekt satysfakcjonujący (oczywiście po poprawieniu błędów;)

W dniu urodzin Grety przetrzymałam ją jeszcze trochę w nieświadomości, żeby pomyślała, że naprawdę zapomniałam o jej urodzinach.

Wysłałam jej film, a potem zadzwonił do mnie telefon.

Greta z płaczem mówiła, że zrobiłam jej najpiękniejszy prezent na urodziny jaki kiedykolwiek dostała. A potem płakałyśmy już razem J

Myślę, że mogę odhaczyć na mojej liście „Rzeczy do zrobienia przed śmiercią” punkt „Mega kogoś zaskoczyć.”

Buziaki! :*




17 listopada 2013

Brado Pitto, Godżilla, Jasiu i perony, czyli nauka języka japońskiego

Pisałam już, że język japoński jest dla mnie nienauczalny. Chyba jeszcze z żadnym językiem, a uczyłam się już chyba z pięciu, nie miałam aż takich problemów.
Może to też kwestia nastawienia, ale ile można mówić „origami samadeśta” zamiast „arigato samadeśta” (dziękuję bardzo).
Zdarzało mi się na przykład podczas podziękowań za obejrzenie show powiedzieć tak do gości, wtedy dziewczyny miały ze mnie polew, nie wspominając już nawet o gościach.

Ale chyba nie tylko ja miałam z tym problem. Kiedy Pani Ewa przyjechała tutaj na swój kontrakt, wymyślała różne spolszczone sentencje, które przypominały te japońskie.
I tak na przykład „dziękuję za ten wspaniały posiłek” (Japończycy mają dużo właśnie takich wyrafinowanych określeń, ale o tym za chwilę), czyli „goczisu samadeśta” przypominałyśmy sobie jako „godżilla samonośna”.
Dobranoc  – „ojasuminasaj” to „o Jasiu mi nasraj”
Mam na imię – „Łatasziła” to „Łatała i szyła”

Takie przypominanie sobie o godżilli i i Jasiu naprawdę pomagało ;)

Wracając do tego „wspaniałego posiłku”.
Kiedy my w Polsce mamy dziękuję, dziękuję bardzo, ewentualnie dzięki, w Japonii w zależności od sytuacji i pozycji mówi się „domo” – takie dziękuję zwyczajne, w sklepie na przykład. W hotelu mówimy zawsze „Arigato” – takie ładniejsze dziękuję, np. do przełożonych, „Arigato gozajmas” to dziękuję bardzo. Natomiast „Arigato gozajmas” to zwrot, którego używa się po sytuacjach dawnych, zrobionych, nie wiem jak mam to wytłumaczyć. Kucharka zrobiła obiad, Ty go zjadłeś, było - minęło - Arigato gozajmaśta ;) 
Jeżeli chcesz być w ogóle taki super to mówisz „Domo arigato gozajmas”.

Po skończonym posiłku należy mówić kucharkom, kelnerom „gocziso samadeśta” – dziękuję za ten wspaniały posiłek, po pracy mówi się chłopakom z klubu, którzy obsługują didżejkę i światła „otsukare samadeśta” – dziękuję za dobrze wykonaną pracę.
To jest tutaj bardzo ważne. Szacunek dla pracy jest bardzo ważny, dlatego istnieją w japońskim specjalne zwroty, które ten szacunek okazują.
Nie piszę tego oczywiście po to, żeby Was uczyć japońskich słówek, sama się nie garnę do tego. Chciałam raczej pokazać to jak Japończycy przestrzegają przynależności do różnym klas społecznych, jak ważny w tej kulturze jest szacunek do pracy i siebie samych.

Dobra, koniec ukulturowiania ;)

Bardzo zabawną rzeczą w Japonii jest to, że Japończycy nie wymawiają litery „L”.
Nawet kiedy mówią po angielsku, słyszysz, że ciągle w miejsce R pojawia się L. Wychodzi z tego np.
"Aj rowju" czyli I love you (piszę fonetycznie, żeby pokazać jak naprawdę to brzmi), albo "riri", czyli really,
odliczanie, raz dwa trzy: One two three – "Łan tu sri".
Poland to dla nich "Porando".

Mają też w ogóle jakieś dziwne klimaty z sylabizowaniem. 
Milk to "milku", ręcznik – towel to "tałero", a jak chcesz powiedzieć, że ktoś ma good heart - dobre serce, wtedy mówi się "guto harto".
Mają swoją własną wersję angielskiego do tego stopnia, że w napisach w amerykańskich filmach puszczanych w Japonii Brad Pitt to "Brado Pitto".

Kiedy pracowałam w paryskim hostelu spotkałam się z tym, że paru gości zapytało mnie:
„ – Gosia, a co znaczy twoje imie?”
A ja wtedy łapałam zonka. No przecież Gosia to Gosia, nie znaczy to nic jak tylko polskie imię żeńskie. Moje imię stało się do tego stopnia problematyczne, że w końcu się poddałam i kazałam do siebie mówić Eva J.

Teraz jestem już w stanie to zrozumieć, bo np. Japończycy nadają sobie imiona takie jak „Shinji”, czyli w ich języku drzewo, albo „Juki”, czyli po japońsku śnieg. Jakieś to takie dla mnie dziwne. My w Polsce mamy takie imiona jak Lew, Jagoda, Malina, ale są to wyjątki. Oni takie znaczące coś imiona nadają sobie na porządku dziennym. 

Dlatego zapytałam też kiedyś co znaczy moje imię po Japońsku. Okazało się, że coś podobnie brzmiącego do „Goszja” znaczy peron. Niezbyt romantycznie, ale mogłam trafić gorzej ;)

15 listopada 2013

You give me fever!

Ostatnio się jakoś swojsko zrobiło na blogu :)
Były krowy, "Szła dzieweczka" i oberek.
No i żeby nie było, że całe show opiera się na tych klimatach to wrzucam kolejny filmik z występów dziewczyn. Historyczne nagranie, bo z pierwszego dnia występów!

Jeden z moich ulubionych układów. Dziewczyny ruszają się tak, że mmm... <3


Fajnie, nie? :)

12 listopada 2013

Szła japońska dzieweczka Filionka

Wrzucam kolejny filmik, tym razem dziewczyny w akcji.



Enjoy! :)




Najlepsze jest to, że Japończycy w ogóle nie ogarniają klimatów swojsko-polskich. Zawsze śmiesznie się dziwią co dziewczyny za tańce odprawiają. Jak w drugiej części śpiewam "Szła dzieweczka" po Japońsku to też im się pojawia w głowach takie duże "o co kaman?!", co widać na ich twarzach, a nas ten widok za każdym razem rozbraja :)
Chociaż nie! W sumie zdarzają się czasami osoby na sali, które dodają "Ho ho ho" między "do zielonego".

W kolejnych filmikach oczywiście pokażę Wam jakiego typu występach gustują Japończycy. A mają taki swój specyficzny typ, zdecydowanie... :-)

Z takich ciekawszych momentów przy tym występie to wtedy, jak na przykład zapomnę się, że dziewczyny w pewnym momencie biorą mnie w kółeczko, a ja w tym czasie stoję sobie gdzieś w rogu, i wtedy muszę mnie szukać po całej scenie. 
Wtedy też nieobce nam są wybuchy śmiechu, również w najmniej spodziewanych momentach (nie żeby było się też z czego śmiać), po prostu tak mamy. 
Dziewczyny się pośmieją, ale ja w tym czasie muszę śpiewać! I nie ma zlituj. Śpiewać trzeba, a mi pozostaje tylko powstrzymywanie się, które czasem jest ponad moje wysiłki, a wtedy do już w ogóle kabaret z tego wychodzi ;-)

Z takich ciekawszych momentów to te, w których odpadają nam części garderoby, albo ja zaczepiająca się kolczykiem o kurtynę i siłująca się, co by się uwolnić, podczas gdy już powinnam śpiewać drugą zwrotkę. 

Także z tą Dzieweczką nie ma zawsze tak łatwo...;-)

Buziak!:*

10 listopada 2013

Wyznania zakupoholiczki

Nie, nie jestem żadną zakupoholiczką.
Ale przynajmniej tytuł pasuje ;-)

Jeszcze zanim wylądowałam w Japonii słyszałam legendy o „Stujenaczach” (faktycznie brzmi trochę jak bajka: „Legenda o Stumilowych butach”, „Legenda o Stujenowych sklepach” J).
W Polsce odpowiednikiem takich sklepów są te, w których jest wszystko za pięć złotych. Tylko, że zazwyczaj czeka Cię w nich niemiłe rozczarowanie, kiedy wchodzisz, a tam nic za pięć złotych, a jak jest to za złotych piętnaście!

I za to Japonio Cię uwielbiamy!
W sklepach „Wszystko za 100 Jenów”, czyli za jakieś 3zł 20gr można naprawdę się mega obkupić. Znajdziesz wszystko, od jedzenia, do kosmetyków, akcesoriów do mieszkania, ubrań, narzędzi ogrodniczych, po całe wyposażenie kuchni.
Niektóre rzeczy faktycznie są nieco droższe (chociaż ja osobiście jeszcze nie natknęłam się na taką, która kosztowała by więcej niż 100 Jenów), ale wtedy cena napisana jest wielkimi literami (taa literami) cyframi! Bo na szczęście cyfry japońskie są takie jak nasze.
I oczywiście można się tak obkupić pierdołami, że głowa boli. Sama jestem szczęśliwą posiadaczką kolekcji pał, które zawsze kupuję jak tylko wejdę do jakiegokolwiek Stujenacza, trzech par sztucznych rzęs (nie żebym była jakąś ich superfanką, ale zobowiązuje mnie do nich makijaż służbowy. W praktyce wygląda on tak:



No i wielu innych gadżetów.



Wiem, dużo tych pudełek, ale moja mama jest własnie na etapie kompletowania pudełek/koszyka do łazienki, więc musi być trochę prywaty, co by sobie mama pooglądała i coś wybrała.



Teraz słitaśne gadżety do kuchni:





... i pare rzeczy, których jestem szczęśliwą posiadaczką.

I jeszcze zapomniałabym o moim hicie! Skarpetki dla stołu / krzesła (wtf?!):


Różne wzory i rozmiary :-)



Jeszcze jednym typem sklepów jakie tutaj mamy i są mega, to lumpeksy!
U nas działa to na zasadzie ciuchów z drugiej ręki. Przeważnie tanich szmat, których nikt nie chce nosić, a Tobie raz na jakiś czas wpadnie jakieś cudeńko, które kupujesz za grosze.

W japońskich lumpeksach nie dość, że jest pełno ciuchów (ciężko to nazwać szmatami, bo ubrania te są po prostu świetne i wciąż o wiele tańsze) to oprócz tego też można znaleźć w nich wszystko. No może poza jedzeniem.
Dodatki od projektanów znajdują się w specjalnie wydzielonych gablotach i tak np. możesz kupić portfel Luis Vuitton’a już za jakieś 3000 jenów, czyli niecałą polską stówę.
Jakieś takie wypasione zegarki warte majątek, a w lumpeksie kupujesz je za kilkanaście tysięcy jenów.
Jednym z takich hitów które widziałyśmy to Iphone 5, przeliczając już na polskie, za 1500 zł.



Same resoraki

i mój ulubiony. Aż pozwoliłam sobie stworzyć mema  <3


Tak, znam Toy Story na pamięć, ale i tak najbardziej lubiłam Chudego ;-)

Oczywiście wszystko jest tak przesłodzone i kolorowe do granic wytrzymałości i mamy nawet na to japońskie określenie: „kałaji”, co z w wolnym tłumaczeniu znaczy „słitaśne”. Czujesz się jakbyś sam znajdował się w jakiejś bajce anime. Zewsząd atakują Cię światła, muzyka gra tak głośno, że nie słyszysz własnych myśli, można dostać ataku apopleksji od tych wszystkich bodźców.

Wrzucam kolejny filmik, ale kurcze jakość nienajlepsza. Będę musiała nad tym popracować. Na razie wybaczcie.



Jedna rzecz nam się mega rzuciła w oczy. Otóż, pieniądze tutaj w ogóle nie są zniszczone, czy wygniecione. Wywnioskowałyśmy, że jest to efektem tego, że pieniądz się tutaj szanuje.
Przyzwyczajona do tego, że Pani w Biedronce rzuca Ci garścią pieniędzy, albo wrzuca Ci je do garści razem z banknotami i paragonem, a Ty nie wiesz co masz łapać w locie, za co masz się chwycić i co w ogóle należy do Ciebie, bo już Pani kasjerka rzuca w Twoje zakupy produkty należące do klienta za Tobą. Boże, jaka ja z tej Biedronki zawsze zestresowana wychodzę :-P


Panie kasjerki w Japonii natomiast, przy kasie zachowują się jakby to, że kasują produkty, było ich największym w życiu szczęściem, największą przyjemnością!
Witają się z Tobą uśmiechem, mówiąc coś do Ciebie przez cały czas (ja w tym czasie szczerzę się i macham głową jak ten piesek z samochodu, bo oczywiście nic nie rozumiem). Układają produkty w koszyczkach, albo od razu wkładają do reklamówki. Robią to wszystko najdelikatniej jak potrafią, ciągle mówiąc coś do Ciebie i nieustannie się uśmiechając. 
Pani nie wydaje Ci reszty - Pani Ci resztę ofiaruje, składając pieniądze na Twą wyciągniętą dłoń z tak ogromnym szacunkiem, uczuciem i radością, że po tym wszystkim masz ochotę ją przytulić i wycałować!
I nie ważne, czy jesteś w Stujenaczu, lumpeksie, czy japońskiej Biedronce. Pieniądz szanuje się wszędzie.

Wydaje się pewnie, że cały ten „obrządek” zajmuje bardzo dużo czasu. No i faktycznie, zajmuje trochę więcej, ale nie ma to żadnego znaczenia, bo nikt nie stoi w kilometrowej kolejce do jednej otwartej kasy spośród 10 możliwych i nikt nie tupie za Tobą nogą, żebyś się pospieszył, widząc jak się motasz. W Japonii nie ma kolejek, bo wszystkie kasy są otwarte, a jeśli nie są, a tworzy się kolejka, za chwile przybiega, podkreślam, PRZYBIEGA jakaś Pani co by otworzyć kolejną kasę.

Ile można pisać o kasowaniu zakupów!? Widocznie można, skoro szok kulturowy przeżyłam nawet przy kasowaniu zakupów.


Japonia chapeau bas!

07 listopada 2013

Shinji

Mamy tutaj takiego Szindżiego, którego Pani Ewa poznała jakieś 15 lat temu, kiedy była tutaj na swoim pierwszym kontrakcie. Szindżi to taka nasza dobra duszyczka, która zabiera nas na wycieczki, na zakupy, cierpliwie łazi z nami po lumpeksach i galeriach. Nie ma żony i dzieci. I tak przez 15 lat co roku, Szindżi poznaje nowe dziewczyny, które przyjeżdżają do Japonii na kontrakt i pokazuje im okolice i jakieś atrakcje. My dzięki niemu mamy możliwość pozwiedzać, a widać że on ma z tego nie mniejszy fun niż my. Nawet kupił sobie większe auto, tylko po to, żeby przez 4 miesiące w roku móc nas wozić, mimo tego, że mu takie duże w ogóle nie potrzebne.

Szindżi własnie, taki wesoły Romek :-)

Uwielbia muzykę, a jego auto zawsze jest zawalone mnóstwem płyt. Pewnego razu zdziwiłam się nawet jak wśród nich znalazłam, Annę Marię Jopek, czy Grechutę. Widać dziewczyny z poprzednich kontraktów przywoziły mu jakieś prezenty. 
Szindżi był też raz w Polsce. Zrobił sobie tournee po miastach, w których mieszkały dziewczyny z poprzednich kontraktów, co by je sobie poodwiedzać. 
Nie ma co, bardzo pozytywny człowiek. Bez niego na pewno byłoby tu nudniej.
No i istotna kwestia - Szindżi jest jedną z dwóch osób w Japonii, z którą można prowadzić swobodny angielski dialog.
Takich wycieczek mieliśmy z Szindżim do tej pory sporo, w tej notce opiszę jedną z ostatnich.

W ostatnią niedziele Szindżi zabrał nas w wiele miejsc.
Pierwszym z nich był punkt widokowy. I żeby Was nie zmyliła nazwa „punkt widokowy”. Zobaczcie co to było.



No misiu, ja wymiękam.

Japończykom naprawdę się chyba nudzi...

Potem Szindżi zabrał nas do fabryki mleka (?!), gdzie można było degustować w prawdziwym krowim tłustym mleku i zobaczyć jak od środka wygląda produkcja mleka. Taka atrakcja ;-)


Zdjęcie ze sztuczną krową musiało być ;)
Ani, Ola, Kamila, ja


Kolejny punkt wycieczki. Wiejski festiwal, który organizowała właśnie ta fabryka mleka. Znów więc mogliśmy nacieszyć się darmowym jedzeniem (tak, Szindżi zdecydowanie jest mistrzem w wyszukiwaniu darmochy i zawsze nas zabiera w takie miejsce, gdzie jest opcja napchania się jedzeniem za darmo).



Mamy fioła na punkcie japońskich dzieci :)


Dostaliśmy plansze, na których musieliśmy zbierać pieczątki, żeby na koniec dostać jakiś prezent. I chodziliśmy po różnych stanowiskach, zbieraliśmy pieczątki, odpowiadaliśmy na jakieś pytania. Ogólnie nie wiadomo było o co chodzi.
Oczywiście wśród tubylców wzbudzałyśmy zainteresowanie, dzieci do nas wołały „Hello!” i w ogóle  jakoś tak sympatycznie.





Ostatnim punktem wycieczki było pieczenie japońskich ciasteczek, które trzeba było sobie owałkować i upiec.



Moje krzywe japońskie ciastko


... i inne ładne typowe japońskie ciastka

Ogólnie Szindżi ma takie zrywy, że czasem kupuje nam różne rzeczy. I właśnie w jednym z takich sklepików koło ciastkarni kupił mi japońskie Taketombo, po angielsku Bamboo Dragonfly (nie wiem jak to się nazywa po polsku), którym bawią się dzieci. Wygląda to tak.






Także Kasjan, mój 2 letni brat już ma zabawkę od Szindżiego J

Potem Szindżi zabrał nas na jeszcze jeden fajny widoczek.




Na koniec jeszcze zwiedziliśmy cotygodniowy targ i wróciłyśmy do domu.

Kurcze jak tak sobie czytam to szału nie ma. Jakichś tu rewelacji nie było, jakichś wypaśnych zdjęć też nie mamy


Ale cieszymy się bardzo, że dzięki niemu możemy się wyrwać z domu i zwiedzić coś więcej niż galerie, markety i sklepy "wszystko za 100 jenów :)

04 listopada 2013

Już miesiąc!

Jestem tu już miesiąc. Zleciało bardzo szybko. O dziwo. Ale podobno tak to się tutaj odbywa. Pierwszy miesiąc to ciągłe ochy i achy nad Japonią. Drugi to czas, kiedy żyjemy jak Japończycy, przyzwyczajone i zapoznane. 
Podobno przełom drugiego i trzeciego miesiąca to dramat i zaczyna się kryzys, do tego dochodzą święta i Nowy Rok, a Ty jesteś w tym czasie na drugim końcu świata z daleka od wszystkich, z którymi rzeczywiście chciałbyś spędzić ten czas.
Ostatni miesiąc jest podobno równie fajny jak pierwszy, bo jeździsz na zakupy i kupujesz pamiątki z Japonii jednocześnie odliczając dni do końca.


Tak to przynajmniej przeżywały dziewczyny.

Także już miesiąc za mną i na szczęście jeszcze się nie nudziłam. Dopiero pod koniec września zaczęłam robić to, co postanowiłam, że zrobię, a i tak nawet nie mam na to czasu! 
Dlatego też blog mi się zaniedbał. Jakaś paranoja. Dwie godziny pracy dziennie, a ja nadal nie mam czasu!


Hola hola!

Nie ma takiego pojęcia jak „brak czasu wolnego”! Co zresztą zawsze powtarzam, kiedy słyszę takie herezję. To chyba najwartościowsza rzecz jaką mnie nauczono na studiach. 
Ale istnieje za to takie pojęcie jak "nieumiejętne zarządzanie czasem wolnym" i dlatego nam się wydaje, że tego czasu nie ma. 

W moim przypadku jest to pojęcie "za dużo czasu wolnego", w którym robi się jeszcze mniej niż obiecaliśmy  sobie zrobić w wolnym czasie. W rezultacie robimy jeszcze mniej rzeczy przyjemnych dla nas, niż wtedy gdy mamy pełen grafik zajęć.
A jeśli ktoś nie nie bardzo ogarnął problem, o którym rozprawiam, (sama chyba bym nie ogarnęła tego co napisałam, gdyby to nie wyszło ode mnie) to chodzi tu po prostu… o lenistwo. I nie, żebym była jakaś leniwa, ale ciężko było mi się wkręcić w ten japoński rytm, w którym jedynym obowiązkiem jest stawienie się na show o 21:30.

Potrzebowałam takiego czasu, który będę mogła poświęcić na zresetowanie swojego ciała. Taką totalną regenerację. Potrzebowałam tego szczególnie po  tym jak przez 4 miesiące dzień w dzień latałam jak głupia po Paryżu odbywając staż. 
Sądziłam, że będę mogła też zresetować swój umysł, ale już wiem, że to się nie uda z moją dolegliwością ciągłego rozkminiania (por. parę akapitów wcześniej). A że czasu na rozkminianie mam nieprzeciętnie dużo, to skala mojego problemu osiągnęła właśnie punkt kulminacyjny.


Śpię długo, wzbudzając kontrowersje wśród dziewczyn, które dziwią się jak można tak długo spać. Ale nazywam się Filiczkowska. My tak mamy. I chyba nie jestem jedynym osobnikiem na ziemi, który budzików nie toleruje (i wcale nie pomaga ustawianie ulubionych piosenek, które po tygodniu stają się najbardziej znienawidzone). 
Chcę cieszyć się czasem, kiedy to nigdzie nie muszę się spieszyć. W ogóle nic nie muszę.


A w ogóle to ta notka miała być zupełnie o czymś innym ;)
Tak jak mówiłam - za dużo rozkmin.