30 października 2013

Gosia śpiewa "Im outta love"

Dzisiaj bez zbędnych notek. Odzyskałam swojego lapa. Wrzucam kolejny filmik :-)









27 października 2013

Jedzenie part.1

Niestety nie uda mi się wrzucić filmów w kolejnych notkach, bo ciągle jeszcze mam problemy z laptopem i stoję w miejscu. Mam jednak to szczęście, ze nie muszę się za każdym razem prosić dziewczyn, żeby cokolwiek na blogu napisać. 
Wiem, ze niektórzy nie mogą się już doczekać naszych scenicznych popisów (taaakie jesteśmy przeciez Gwiazdy :P), ale jeszcze chwila cierpliwości. Na dniach dostane nowy kabel do laptopa i wszystko będzie działać już jak należy :-) 
Z gory przepraszam za brak polskiej pisowni. Poprawilam co moglam... 
I strasznie zaluje, ze nawet nie moge wstawic ladnych, obrobionych zdjec, zeby w calej okazalosci pokazac jakie tutaj jemy fajne rzeczy.

Pozdrawiam mamę Oli, która śledzi bloga i podobno nie moze się doczekać kolejnych wpisów. Pani Mario, wpis dedykowany specjalnie dla Pani :)


Po pierwszym udanym show, pani Ewa i Pan Watanabe zrobili nam niespodzianke w postaci malego japońskiego poczęstunku. Piliśmy śliwkę, czyli taki japoński likier śliwkowy (bardzo niepozorny, bo pilo się go jak soczek, ale nagle wszyscy zrobiliśmy się wesolutcy). 

Mieliśmy tez takie „ichsze”przekaski np.kawałki ryby, kiełbasy, ryz, i mieszanka orzechowa. 
I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, ze wszystkie te przekąski były w postaci zelkow, albo chipsów! Dlatego jadłam tylko orzechy. Wygladaly i smakowały... bezpiecznie. Bo zelowa ryba jakos nie bardzo przypadla mi do gustu...











W tle Pan Watanabe sie zalapal :)



Przez pierwszy tydzień jedliśmy w hotelowej restauracji. Oczywiście nieodzownym punktem każdego takiego obiadku była zielona herbata. 
Mimo tego, ze uwielbiam zielona herbatę, do tej nie mogłam się przyzwyczaic, bo była... ryżowa! Także wszystko tu jest z ryzem. Śniadanie obiad i kolacja. Nawet kanapki sa z ryzem, ale o tym za chwile.

W skład takiego obiadku najczęściej wchodził ryz (jakżeby inaczej), jakieś mięso, zupa mieso, ktora my nazywałyśmy zupa ze ścierki, bo trochę tak wygląda. No i jakieś tam warzywka w ilości minimalistycznej, tez wyglądające podejrzanie czasami. Szczególnie do tych ich salatek podchodziłyśmy sceptycznie ;)
Mięso to najczesciej kurczak, albo wołowina (taka tłusta, ze na pierwszy rzut oka nawet kijem bys tego nie tknął, ale wlasnie danie z porku – tak to nazywałyśmy – smakowało mi najbardziej).
W ktoryms momencie tego miesa po prostu było już za duzo, do tego przestawienie się z polskiego jedzenia na japońskie zrobiło swoje. Nie żebym miala jakieś żołądkowe rewolucje, ale jakos straciłam apetyt, co raczej mi się nie zdarza, bo zazwyczaj jem duzo. 


Porku


Ola z Ania wcinaja tofu


czachan (nie wiem jak to sie pisze:P) czyli ryz, jajko i jakies inne gadzety


No i odkryłam kielki, ktore potem jadłam caly czas. Zresztą do tej pory je podjadam do obiadu jako sałatkę.


kielki moje :)


Oli natomiast najbardziej do gustu przypadł ramen. To taka ich typowa zupa z makaronem, podobna do rosołu. Ramen taki można jesc z kielkami, grzybami, z mięsem, można jesc łagodny, albo na ostro.

Pierwszy raz jadłyśmy go w bardzo japońskiej atmosferze, bo przy typowym niskim stole przy ktorym się klęka na poduszkach. Żeby było śmieszniej, to taka zupę tez się je paleczkami. Najpierw wsuwasz makaron, a potem pijesz resztę z miseczki.
A ze były to moje poczatki z paleczkami, nie dosc ze wyglądało to komicznie, trwało to strasznie dlugo, zanim sobie cokolwiek nabrałam i kończyło się na tym, ze zupę zazwyczaj jadałam zimna. 


Ramen.
Niech Was lyzka nie zmyli! jadlysmy palami, jak na prawdziwe Japonki przystalo! :)


A to nasz pierwszy Ramen


A teraz, jak nalezy jesc...

Wszystko tu trzeba siorbać! Wciągasz kluski - musisz siorbac, pijesz herbatę - musisz siorbac! Kiedy u nas siorbanie uchodzi za niekulturalne, w Japonii jest to oznaka, ze Ci smakuje! I siorbie się głośno, tak, żeby kucharki słyszały w kuchni, ze to co ugotowały, smakowało Ci. 
Mamy przy tym mega ubaw:
- Ty Olka, weź siorb glosniej, bo pomyślą, ze Ci nie smakuje i już nas wiecej na Ramen nie zaproszą :)

Jeszcze z takich ramenowych ciekawostek – makaron jaki sobie nabierasz na paleczki, wciągasz palami do samego końca. Nie gryzie się makaronu w polowie jak np. już masz go w buzi za dużo :)
Taka sytuacja.

Wracając do ryzu – najbardziej zaskoczyły mnie ryzowe kanapki!
W Polsce jemy na okrąglo chleb, a tutaj taka kanapka jaka rodzice daja dzieciom do szkoly jest ryz, zawinięty w nori, czyli taki wodorost, którym owija się sushi, i w środku mogą być rożne rzeczy. Tak jak w polskiej kanapce – tuńczyk, jakieś mięcho, co tam sobie zażyczysz. I wygląda to tak:


Ryzowa kanapka
c.d.n


Buziaki!


24 października 2013

Showtime!

Przyzwyczaiłam się już, że jak śpiewam to mnie nawet nie widać, jestem tłem, oprawą muzyczną. Minęły już czasy konkursów, przeglądów i festiwali i nie ukrywam, że śpiewania nie traktuję teraz tylko jako pasję, ale też jako zawód. I ma to swoje plusy i minusy. 
Gwoli ścisłości – nie żebym była z wykształcenia muzykiem. Miałam na myśli raczej to, że z tego jest kasa. 

Nie nazwę siebie ani artystką, ani piosenkarką. 
Śpiewarka – to określenie chyba mnie najlepiej charakteryzuje.


Teraz miałam być na świeczniku bardziej niż kiedykolwiek. Wszystko miało być perfekt od strojów po makijaż. Ludzie będą przychodzić nie po to, żeby zobaczyć małą dziewczynkę śpiewającą smutne piosenki, jak z Mam Talent (czyt. ja 5 lat temu). Będą przychodzić do hotelowego klubu, żeby sobie popatrzeć, (ewentualnie posłuchać ), a my jako profeszjonal Rewia z Polski mamy im zapewnić takie show, żeby z krzeseł pospadali. I przy okazji zostawili napiwki.

Może brzmi to tak, jakby biedna Gosia z Polski została sprzedana japońskiej mafii i zmuszają ją teraz, żeby tańczyła i śpiewała w klubie goł goł… nago.
A prawda jest taka, że na takie show przychodzą dziadki, średnia wieku 50+, jest bardzo radośnie, wdzięcznie, aż chce się występować.

No i są to zupełnie inne klimaty niż dotychczas w mojej „karierze”. Mam być słodka, zalotna i seksowna. Trochę jak w kabarecie albo Burlesce, czyli coś o czym marzyłam ostatnimi czasy. Zupełnie inne muzyczne doświadczenie!
No i jeszcze apropos dziadków. Dziadki tworzą super klimat, bo wszyscy po hotelu chodzą w hotelowych, fioletowych albo zielonych kimonach i wyglądają słodko. Jak siedzą wszyscy w klubie w tych ich kimonkach świecących w ultrafiolecie aż Ci się gęba cieszy i masz ochotę ich wszystkich wyściskać .


Musiałam też w końcu rozruszać moje 22 –letnie kości i zacząć się poruszać na scenie. I nie, żeby było to takie łatwe jak się wydaje. Podczas prób czułam się jak drewniak. 
Pierwszy tydzień występów to ciągła rozkmina: „Jak jednocześnie można tańczyć i śpiewać?!”. Teraz jest już lepiej i nawet zaczynam się tym bawić.

Czasami śpiewamy dla 4 osób, czasami dla całej sali. Czasami jest mega energia od ludzi, czasami aż się nie chce się wychodzić. Czasami występując dla 4 osób wychodzimy z większymi napiwkami niż gdybyśmy występowały dla całej sali, czasami śpiewając dla całej sali wychodzimy z niczym. 
Czasami jest też tak, że show się nie odbywa, bo nie ma ludzi (mimo naszych wspaniałych plakatów rozwieszonych po całym hotelu. Skandal po prostu!)

Także zawsze jest ten dreszczyk emocji. Nigdy nie jest tak samo.

Aaa i najważniejsze: robimy 2 szoły. Pierwszy jest o 21:30, następnie 40 minut przerwy i kolejny zaczyna się o 22:40. Kończymy więc po 23:00, idziemy się „mościć” (w naszej gwarze to znaczy kąpać się) i zaraz po tym idziemy na neta. W Polsce jest wtedy godzina 17:00. Jakby ktoś chciał mnie uchwycić na skypie, czy fejsie to właśnie zazwyczaj między 17:00 a 19:00 polskiego czasu.

I w końcu coś na co czekałam z niecierpliwością! W każdej kolejnej notce będę dodawała filmiki z występów.

Pierwszy film jaki dodam jest najsłabszy w porównaniu do następnych. Wyglądam jak śnieżynka (w mojej studniówkowej sukience) i przystąpuję sobie z nóżki na nóżkę :P Mimo pozorów właśnie z tą piosenką męczyłam się najbardziej. 

Dodaję właśnie ten film jako pierwszy, żeby przygotować Was do innych naszych „skandalizujących” występów ;)


Enjoy the show!



23 października 2013

A tym razem awaria internetu.

Czyli jak w tytule.

Nie pochlonelo mnie zadne trzesiebie ziemi tylko przez 2 dni nie bylo internetu.
Notki tylko czekaja na publikacje, ale dopiero jutro dodam pierwsza, bo laptop ktory dostalam na uzytkowanie, dzisiaj nie spelnia moich goracych prosb o wspolprace.

Jutro wrzucam swoj pierwszy film z wystepow.
Can't wait!^^

Buziaki!

P.S Przepraszam za brak polskich znakow, ale pisze na klawiaturze w krzaki i ledwo znajduje kropki i przecinki. Obiecuje poprawe.

19 października 2013

Sesja zdjęciowa

W końcu z zaprezentowanych przeze mnie piosenek padło na:


Milord - Edith Piaf
Something's got a hold on me - Etta James

Sway - Michael Buble
Outta Love - Anastacia

Nie znałam w ogóle układów dziewczyn, ani piosenek, do których tańczyły. 

Po kilku dniach prób na sucho, których też nie chciałam oglądać, żeby potem obejrzeć całe show ze strojami i muzyką, usłyszałam do czego dziewczyny będą tańczyć!
A tam:
Muzyka z "Króla Słońce", czyli francuski dwór w XVIII wieku, Wersal, Maria Antonina, czyli klimaty które po prostu uwielbiam!
Następnie: Kankan! 
I na koniec na dobicie - "Champs Elisees" (nie żeby mnie w ogóle ruszało, że ostatni spacer z M. przebyliśmy właśnie po Polach Elizejskich...) 
Czyli esencja Francji, wszystko to, czego chciałam unikać podczas mojego pobytu w Japonii, wszystko to, co mogłoby wywołać wspomnienia i zachęcić do odliczania dni do powrotu, bez delektowania się urokami Japonii.
I wydawało mi się, że i tak w pewnym sensie zmasakrowałam się chęcią śpiewania codziennie Milorda, ale nie sądziłam, że tyle tej Francji w całym show!
Niestety mam z tym duży problem. Ale to chyba powszechny problem. Muzyka (i zapach) z niesamowitą mocą przywołuje we mnie wspomnienia i uczucia, ale w moim przypadku z takim skutkiem, że niektórych piosenek po prostu nie mogę słuchać, albo musi minąć kilka lat, żeby się na nie uodpornić...
No cóż, trzeba zacisnąć zęby i uodparniać się na siłę. Pociechą jest, że dziewczyny tańczą jeszcze do piosenki Christiny Aguilery "I am a good girl", a tej za to mogę słuchać bez końca :)

~
Trzeciego dnia prób odbyła się sesja zdjęciowa, do plakatów, które miały wisieć w całym hotelu.
Efekt końcowy wygląda tak: 

Rewia "Nice" :-P


Plakaty wiszą np. w windzie no i śmiesznie jest, kiedy wchodzimy do windy, a tam nasze zdjęcia. 
Po prostu Gwiazdy Shidotairy! ;-)
Efekty "uboczne" sesji:

Ja





Ola




Ania




Kamila





Buziaki! :*

16 października 2013

"Szła Dzieweczka" - japońska pieśń ludowa =)

Następnego dnia rozpoczęły się próby do show, które miało się odbyć za 4 dni. Dziewczyny miały do dyspozycji scenę, ja mogłam zamknąć się w jednym z boksów karaoke i ćwiczyć do woli, śpiewając, fałszując, drzeć się do woli, bo i tak mnie nikt nie słyszał.





Japończycy uwielbiają karaoke! To przecież ich wynalazek. Oprócz karaoke w hotelu, w naszej małej miejscowości (jakieś 100 mieszkańców) znajduje się jeszcze jedno karaoke i płacą grube miliony, żeby sobie iść do takiego baru i pośpiewać.
Ja w swoim boksie miałam do dyspozycji plazmę, dwa mikrofony, dyskotekowe światła i specjalny pilot. Impreza!
Problem w tym, że pilot był w krzaki, więc wiele pożytku z niego nie miałam.
Proszę Państwa, oto pilot!

W każdym razie do dyspozycji była taka oto księga z tysiącami piosenek japońskich i nie tylko. 






No i siedziałam sobie w tym boksie, ćwicząc, bo potem mieliśmy wspólnie wybrać piosenki do mojego repertuaru. Problem jednak polegał na tym, że miałam je śpiewać codziennie przez kolejne 4 miesiące...
I tutaj zawsze pojawia się pytanie: "Czemu tak?! Bez sensu! Nie znudzą Ci się te piosenki?"
No to rozwiewam wszelkie wątpliwości: 

Show codziennie wygląda tak samo, dziewczyny tańczą te same układy, ja muszę śpiewać te same piosenki, które pasują do ich układów. Oprócz tego na płycie jest nagrana cała ścieżka dźwiękowa do show, z wyliczonymi w sekundach przerwami. Nie byłoby do ogarnięcia w sposób mechaniczny zmieniać codziennie repertuar.

I jeszcze jedna ważna kwestia - goście hotelu praktycznie codziennie się zmieniają, więc nie ma ciśnienia na to, żeby show codziennie było inne.


Dlatego też musiałam wybrać piosenki, które lubię, są ponadczasowe, szybko mi się nie znudzą no i takie, które ciągle będą dla mnie wyzwaniem nawet po 4 miesiącach.
Miałam śpiewać też dwie piosenki japońskie. No i oczywiście nie mogło zabraknąć "Szła Dzieweczka", którą miałam śpiewać po polsku i japońsku.

Ogólnie w Japonii panuje przekonanie, że "Morie Ikimaszo" (japoński tytuł "Szła Dzieweczka") to rdzenna japońska pieśń. Kompletnie nie ogarniają, że z Polski do Japonii przywiózł ją jakiś zespół ludowy (Pani Ewa opowiadała mi historię, ale już nie pamiętam co to był za zespół), który w Japonii zyskał mega popularność a "Szła Dzieweczka" to był taki hit, że wymyślono do niej japońskie słowa.
Pozostałych piosenek japońskich nie śpiewałam wcześniej, uczyłam się tylko tekstu, z czym - wydawało mi się - będę miała największy problem. O ile "For you" szło mi dobrze, to "Superfly" powaliło mnie ze swoimi górami i dołami. W końcu, obniżona o 3 tony tonacja pozwoliła mi w miarę brzmieć w tej piosence.
I kolejny problem napawający mnie przerażeniem pierwszego dnia prób: "Jak do cholery mam się nauczyć do soboty słów tych japońskich piosenek, skoro uczę się ich już od tygodnia i lipa?!"
Każde słowo do niczego nie podobne, ściemniać też nie mogę, bo oni znają tekst, albo co najmniej japoński. Co innego piosenki polskie, albo angielskie - tutaj zawsze ściemniam (muszę się przyznać, że lata doświadczenia w zapominaniu tekstów piosenek, wyćwiczyły we mnie umiejętność wymyślana tekstów na poczekaniu :)
Tutaj niestety nie mogłam sobie na to pozwolić.

No i zaczęłam panikować. Nie chciałam narobić wstydu sobie, ani Pani Ewie, tylko dlatego, że się tekstów piosenek nie mogę nauczyć.

Spięłam tyłek i ćwiczyłam, ćwiczyłam, ćwiczyłam...

c.d.n


P.S Ciągle brak lapka. Sytuacja jest o tyle gorsza, że nawet głupiego kabla tu nie mogę kupić, a jakikolwiek japoński notebook będzie miał japońskie oprogramowanie i japońscy panowie informatycy nie są w stanie pokonać problemu jakim jest przeprogramowanie go z japońskiego na angielski.

Już mi po prostu głupio pożyczać co chwilę laptopa od dziewczyn...

Działam destrukcyjnie na wszystkie urządzenia elektroniczne. Tylko kurde dlaczego zawsze jak jestem tysiące kilometrów poza domem...?

Ale żeby nie kończyć tak negatywnie to załączam pozytywne zdjęcie Oli przed Hotelem :)



Napis za Olą to po japońsku Shidotaira - nazwa naszego hotelu

14 października 2013

Awaria! Proszę o pomoc!

Przepraszam za przestój...

Niestety mój dwuletni notebook, który miał "wytrzymać do zimy", nie wytrzymał nawet 2 tygodni w Japonii.

Będę działać i postaram się wrócić jak najszybciej.
Poki co mam dylemat czy inwestować w nowa baterie (której tak na prawdę już nawet nie sprzedają w Japonii i trzeba by było ja specjalnie zamawiać)  i kabel do starego notebooka. Czy może kupić po prostu jakiegoś taniego, co by umożliwił mi kontakt ze światem, przeglądanie zdjęć i filmów i pisanie na nim dłuższych tekstów. 
A może w ogóle tablet, albo jakiegoś porządnego notebooka. Tylko jakiego?! 
I czy znajdę w Japonii urządzenie, które ma normalna klawiaturę (w sensie, nie w japońskich krzaczkach), z chociażby angielskim oprogramowaniem.

Jak ktoś ma pomysł i mógłby doradzić, albo polecić jakiś sprzęt w rozsądnej cenie będę mega wdzięczna.

Piszcie w komentarzach, albo na maila: gosiaf_91@wp.pl

Jakas masakra po prostu!





10 października 2013

japońskie łaźnie

Już wcześniej, kiedy pytałam jak to jest z tymi prysznicami, dziewczyny podśmiechiwały się, odpowiadając „zobaczysz!”.

No i niczego nie świadoma idę radośnie do łaźni.


Co się okazuje, do miejsca, w którym się myjemy wchodzimy nago! Pomijając fakt, że w ogóle nie byłam na to przygotowana, to miałam rozebrać się przed dziewczynami, które dopiero co poznałam. 

Takie głupie to nasze podejście i nie potrzebnie robię z tego polskie halo, ale na początku było dziwnie. Teraz już jest to kompletnie naturalne. Dzielimy przecież razem pokój, garderobę. Czasem po prostu nie ma czasu, ani miejsca, aby się gdzieś kryć, kiedy się przebieramy w trakcie show, czy po.

Wracając do łaźni…

Są łaźnie kobiece i męskie. Codziennie jest zamiana. Raz mężczyźni kąpią się na pierwszym piętrze, a kobiety na trzecim i odwrotnie. Dlaczego takie zmiany? 

Z łaźnią jest połączony cały kompleks spa z basenami i gorącymi źródłami. Na 1. i 3. piętrze są one inne, dlatego taka zamiana. Żeby nie pomylić się, która płeć korzysta z łaźni na danym piętrze, zawsze przed wejściem wisi kotara – czerwona dla kobiet, czarna dla mężczyzn.
No i w środku wygląda to tak:





Siadasz na takim białym krzesełku (zaraz obok Ciebie myje się jakaś inna Pani), a naprzeciwko wisi lustro, co by obserwować progres w myciu. Jest miseczka do wszelakiego użytku i cały mydelniany wypas, czyli szampon, odżywka, płyn do mycia i mydło, które prawie w ogóle nie pachną, ale świetnie się pienią, bo woda jest tu bardzo miękka.
Azjaci mają inne pH skóry, są też podobno bardziej wrażliwi na zapachy, może też dlatego dezodoranty  nawet pachną tutaj o wiele mniej intensywnie niż w Europie.
Przez pierwsze 3 dni zawsze myliłam się który to szampon, odżywka, czy płyn, teraz już nawet brak zapachu mi nie przeszkadza, doceniłam to małe, wygodne krzesełko i w ogóle mi nie przeszkadza nagość.

Od lewej: odżywka, szampon, mydło w płynie


Tylko jest jeden problem…Zwracamy na siebie uwagę japońskich kobiet i wcale nie mam na myśli innego koloru skóry!
Podczas gdy Europejki hołdują depilacji okolic intymnych, japońskie kobiety – wręcz przeciwnie! Golą sobie wszystko, całe ciało, oprócz własnie tego jednego miejsca i nie ma znaczenia czy jest to starsza kobieta (sytuacja wtedy jest jakoś bardziej zrozumiała), ale młode dziewczyny to samo! No i pod tym względem robimy za kolejną atrakcję turystyczną hotelu Shidotaira.



Temat japońskich włosów łonowych zaciekawił mnie do tego stopnia, że postanowiłam poszukać w internecie coś na ten temat :)
„W niektórych kulturach włosy łonowe pełniły rolę erotycznego wabika. Traktowano je jako nienaruszalny symbol kobiecości. Ich pojawienie się u młodej dziewczyny znaczyło tyle, co gotowość do zostania matką. Tak jest zresztą do dziś w Japonii. Tam depilacja miejsc intymnych to temat tabu do tego stopnia, że nawet w przemyśle porno usuwanie włosków za pomocą Photoshopa jest nielegalne!”.
oraz
„W Japonii owłosienie łonowe uważane jest za bardzo podniecające i dlatego większość ich aktorek porno zachowuje zarost na dole”.
Dobra, już dość na temat włosów łonowych :P

Tak jak już wcześniej wspominałam, łaźnie połączone są z kompleksem wód termalnych i zapleczem Spa. No i tutaj największa przyjemność! Po takim prysznicu wchodzisz sobie do źródełek, część z nich jest na dworze, więc w nocy, czy zimą siedzisz sobie w gorącej wodzie.
Taki relaxing, że aż sama sobie zazdroszczę!





Po wyjściu z łaźni miejsce na ogarnięcie się wygląda tak:


... i do dyspozycji mamy tonik, mleczka do ciała, twarzy, kremy do stóp, szczotki do włosów, waciki, suszarki i inne gadżety.

No i taka wygrzana, zrelaksowana i cudownie muśnięta japońskim luksusem 5 – gwiazdkowego hotelu, idę zawsze do Aparto położyć się w moim polowym łóżku w pokoju z komunistyczną tapetą.

P.S A to zapowiedź kolejnego posta:





08 października 2013

Mieszkanie

Jeśli chodzi o Japonię to jestem kompletnym żółtodziobem. Jednym z tych, którzy nie słyszą różnicy pomiędzy chińskim i Japońskim i którzy o Chińczykach i Japończykach mówi „przecież to jedno i to samo”.
Przed wyjazdem nie chciałam się dowiadywać niczego o tym kraju, nie chciałam się uczyć japońskiego, chociaż Matt chodził za mną i powtarzał mi japońskie słówka.

Ale tak właśnie chciałam, dlatego teraz każdy dzień, każda potrawa, słowo, jakieś zachowania, to zaskoczenie i będę sobie odkrywać Japonię na własnej skórze.
Pierwsze takie zdziwko zaliczyłam jak okazało się, że ruch w Japonii jest lewostronny.


Weszłyśmy po raz pierwszy do naszego mieszkania (btw. Nie mieszkamy w hotelu - mieszkamy obok, dzięki temu możemy za darmo korzystać z dobroci hotelu). Trochę się obawiałam tego naszego mieszkania. Kiedy przed wyjazdem pytałam Pani Ewy o jakieś haczyki związane z kontraktem, bo wszystko wydawało mi się zbyt idealne, powiedziała, że jedynie mieszkanie może mi się nie podobać.

No i faktycznie trochę się przestraszyłam na początku. Wchodzimy przez główne drzwi, a tam garaż, wszędzie porozstawianych jest mnóstwo opon, śmierdzi petrolem. W pierwszej chwili myślę sobie - masakra. 
Tylko Kamila i Ania, które były już tutaj rok temu piszczały z radości i ekscytowały się, że znowu tu są. Myślałam sobie, że czego tu się cieszyć?!


Weszłyśmy na pierwsze piętro, które było do zagospodarowania tylko dla nas (na parterze mieszkają Chinki, także pracujące w hotelu). Aparto, jak nazywamy teraz nasze mieszkanie, wcale nie było takie straszne jak się zapowiadało. Mamy ogromny pokój połączony z kuchnią, łazienkę i podgrzewaną toaletę (!). Kuchnia wyposażona w mikrofalówkę, opiekacz i mój hit – podgrzewacz do wody, dzięki któremu woda, którą się zagotowuje jest cały czas gorąca. Nie musisz więc gotować jej za każdym razem jak chcesz się napić herbaty, tylko podchodzisz i nalewasz sobie wrzątku jak z dystrybutora. Nie wiem na jakiej zasadzie działa, pewnie zżera dużo prądu, ale na szczęście nie musimy się tym przejmować. Na wodzie też nikt nie oszczędza w całej Japonii. To, że kapie to mało powiedziane. Tutaj woda ma lecieć ciurkiem, żeby był stały przepływ i woda nie zamarzała. Nie dość, że są tu cienkie ściany to jeszcze rury znajdują się płytko pod ziemią. Gdyby były głębiej, tak jak u nas w Polsce, byłyby często uszkadzane przez wstrząsy.

Sypialnie to nasze dwie komory, jak je nazywamy, bo w pokojach, w których śpimy nie ma okien! W jednej śpi  Ania z Kamilą, w drugiej ja z Olą. Mamy po dwie garderoby w każdej komorze, szafeczki, pierzyny, kocyki, wygodne łóżka. A zaletą braku okien jest to, że śpi się jak małe dziecko. Można spać ile wlezie, bo jest kompletnie ciemno i cicho dopóki ktoś nie otworzy drzwi. Uwielbiam tą ciszę totalnie kontrastującą z głośnymi klaksonami gości weselnych, trąbami podczas uroczystości państwowych czy bębniarzami, którzy urządzają sobie co sobotę rano show na placu ratuszowym… pod naszym mieszkaniem w Paryżu.
Ogólnie rzecz biorąc mieszkanie jest bardzo przestronne, wygodne, jest mnóstwo miejsca. 
Nic więcej tam nie potrzeba.


Już pierwszej nocy w Aparto przywitały nas japońskie żyjątka!
Taki o motylek ;)




A żeby nie było, że to taki mały owadzik to tutaj motylek z oknem.



Zaraz po tym, jak wniosłyśmy walizki do Aparto poszłyśmy w końcu do hotelu, żeby przywitać się z pracownikami. Odbyło się zebranie podczas którego zmasakranowane dwoma dniami podróży myślałyśmy tylko o tym, żeby się wykąpać.

I przytrafiła nam się pierwsza zwyczajowa gafa.
Kiedy szef zarządził koniec zebrania i wstał, ja i Ola wstałyśmy razem z nim. Po czym dziewczyny powiedziały, żebyśmy szybko usiadły spowrotem.
Jak się okazuje, najważniejsza osoba w towarzystwie zawsze wstaje pierwsza, potem wstają osoby kolejne w hierarchii.
My wstałyśmy na końcu.

Nie wiem czy dlatego, że Pani Ewa chciała okazać wszystkim szacunek, czy dlatego, że jako artystki powinnyśmy czuć się mniej ważne, czy dlatego, że kobieta w Japonii odgrywa najmniejszą rolę.

Myślałam, że tego dnia już nic nie może mnie zaskoczyć  bardziej niż show na lotnisku, shinkansen, nasze mieszkanie, czy wszystko inne.
Myliłam się dopóki nie poszłam do łaźni…

Ale o tym w następnej notce J

Buziaki!


06 października 2013

Show na lotnisku

Nadlatujemy nad Japonię



W pierwszym momencie po wyjściu z samolotu uderzyło mnie wilgotne powietrze. Potem były bramki co by pochwalić się wizą i wyrobić nowe japońskie dowody osobiste. 40 minut stania i czekania w strasznym gorącu, z pracownikami lotniska nie znający ni w ząb angielskiego. Odebrałyśmy walizki i teraz miałyśmy czekać na Pana Watamabe (70), którego nazywam Starszym Panem, bo nie jestem w stanie przyswoić żadnych japońskich imion, w ogóle imion.

No i stoimy takie już dwudniowe, zmęczone, kiedy nagle podchodzi do nas ekipa z telewizji, z kamerą i mikrofonem, robiąca jakiś reportaż o ludziach przylatujących do Tokio. Zaczęli nas wypytywać skąd jesteśmy, co tu robimy, no i kiedy wydało się, że przyjechałyśmy robić szoł, musiałyśmy coś zaprezentować. Dostałam mikrofon i miałam śpiewać, ale skończyło się na tym, że zaśpiewałam dwa wersy mojej japońskiej piosenki, której uczyłam się w samolocie, potem zapomniałam tekstu, spaliłam buraka i wzięłam się za nagrywanie popisów dziewczyn.
A tutaj co z tego wyszło:



Ten Japoniec na końcu to własnie Watamabe, sprawca tego, że jesteśmy w Japonii.


Wychodząc z lotniska nie wiedziałam w ogóle co się dzieje. Byłam w Japonii od 40 minut, a już śpiewałam dla Japońskiej telewizji! J


Zawieźli nas busikiem do centrum Tokio. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to mężczyźni w garniturach, wracający akurat z pracy. Tokio tylko mi mignęło przez okno samochodu, ale jest super! Mamy tam wrócić za 4 miesiące. Zjedliśmy obiad (btw. mój pierwszy obiad w Japonii i zarazem ostatni z użyciem noża i widelca). 

Nic specjalnego - wiem, ale to mój pierwszy japoński posiłek... musiałam :)


Potem miałyśmy wziąć Shinkansen - najszybszy pociąg na świecie! W 3 godziny przejechałyśmy 600 km, podczas których rozmawiałam trochę więcej z Olą, gdzie z kolei ona opowiadała mi swoją historięJ.

Czekamy na Shinkansena (od lewej: Ania, Kamila, Pani Ewa i ja, Ola robi zdjęcie:)
I butelka coli nam się spodobała od razu:



Potem dorwałyśmy gazetkę z produktami, jakie można było kupić w Shinkansenie.
Np.







i mój ulubiony:


Nie mam pojęcia do czego to służy, jeśli ktoś wie niech napiszę w komentarzu, a jeśli nie to ogłaszam konkurs na najpraktyczniejsze wykorzystanie tegoż czegoś.
(Być może pokazane przeze mnie produkty można znaleźć w Polsce, niemniej jednak ja nigdy czegoś takiego nie widziałam. Dziwię się, to się dzielę :) 

Z Shinkansena odebrał nas Toru  – jedyny rozmawiający po angielsku Japończyk.


I pojechałyśmy do hotelu… J

04 października 2013

Filifionka w drodze do Japonii

Kryzys pojawił się jak kupowałam bilet powrotny na samolot z Paryża do Wrocławia. To był jedyny taki moment, w którym pomyślałam sobie, że nie chce jechać. Wyobrażałam sobie ile przy tym będzie płaczu.
No i dokładnie tak było. Wakacje nad Lazurowym to było takie nasze pożegnanie. A ja przygotowywałam się mentalnie. Chłonęłam każdy moment, dotyk, zapach, uśmiech i żeby nie było już tak romantycznie to starałam się zapamiętywać też wszystkie złe chwile, tak żeby za bardzo nie musieć tęsknić i żeby starczyło na 4 miesiące.

Wszyscy pytali się jak tam przed Japonią. A ja jak przed Turcją – nawet nie wiadomo czego się spodziewać. W domu atmosfera stała się napięta, bo ja luzik – niczym się nie przejmowałam. Zaczęły się robić jakieś spiny, nawet Kasjan już pod koniec strzelił mnie focha w którymś momencie J

Zrobiłam pożegnalną imprezę (nawet z księdzem się pożegnałam!) i pojechałam w końcu na lotnisko obładowana dwoma walizkami i dwiema torbami. 

No i wtedy zaczęłam się denerwować. Takie sobie emocje zafundowałam, że masakra.


Na lotnisku poznałam w końcu tancerki – dziewczyny, z którymi przyjdzie mi mieszkać 4 miesiące!
Ania (26), Kamila (28) i Ola (19). Jechała z nami jeszcze Pani Ewa - organizatorka.


Z Anią rozmawiałam już wcześniej na facebooku. Pytałam się ogólnie jak to wszystko wygląda (potem okazało się, że to co mi powiedziała to dopiero kropla w morzu).
Z Kamilą poznałam się bliżej w samolocie. Zaczęła tańczyć w Domu Kultury, a potem zapisała się na jazz i modern. Studiowała choreografię i teraz jest na magisterce i studiuje coś związanego z animacją i czasem wolnym. Do Japonii leci już drugi raz.
O Oli kiedyś stworzę osobną notkę, bo dziewczyna jest warta podziwu i można ją stawiać za przykład. W każdym razie zamieszkałam z nią w pokoju, w wyniku czego nie śpimy po nocach, bo nie możemy się nagadać.

Wracając do podróży.

Lot trwał prawie 12h, podczas których przemierzyliśmy w przestworzach prawie 1000 km, które zleciały mi zaskakująco szybko. Siedziałam z takim Szwedem, który uczył mnie jeść pałeczkami, bezowocnie niestety. Obejrzałam Kac Vegas 3, pouczyłam się moich japońskich piosenek, na których naukę jestem oporna, pojadłam i pospałam.


A jak się obudziłam, to siedziałam z motylkami w brzuchu, bo dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że nie jestem poza domem, a rzekłabym nawet, jestem na drugim końcu świata…

P.S Już jutro wielki dzień - pierwsze show! Ale spokojnie, relacja wkrótce (muszę jakoś stopniować napięcie :)