29 stycznia 2014

Por i robótki pod stołem

Wydarzenia ostatnich dni natchnęły mnie, żeby w końcu napisać jakie my tu czasami mamy akcje podczas show, bo nie wspominałam o tym, a już dużo się tego zebrało.

Panowie często do hotelu wynajmują sobie zwłaszcza na imprezy firmowe, hostessy, które my nazywamy Śnieżynami, ubrane w jednakowe białe garsonki i białe, najczęściej o kilka rozmiarów za duże szpilki (o butach w rozmiarach S,M i L opowiem niedługo). 
Takie Śnieżyny to, że tak się wyrażę, coś pomiędzy gejszami, a prostytutkami. Są to Panie do towarzystwa, ale takie które mają zabawiać gości w klubach, dbać o to, żeby kieliszki były pełne, odpalać papierosy, szczerzyć się w uśmiechach, kuszić, ale być niedostępne. 
Idea polega na tym, żeby taki klient myślał sobie, że może sobie pozwolić na więcej niż zabawa w klubie. Ale tylko myślał.

Oczywiście jest cienka granica między agencjami hostess, które przestrzegają tej zasady, a tymi, które lubią sobie "dorobić", w każdym tego słowa znaczeniu. Zazwyczaj jest tak, że im tańsza agencja, tym większe prawdopodobieństwo świadczenia przez nie innych usług.

... Czego pewnego pięknego wieczoru byłyśmy świadkami.

Zeszłyśmy do gości jak co wieczór, żeby podziękować uściskiem ręki za przyjście na show. Podchodzę do jednego gościa, który siedział całkiem z przodu na samym środeczku. Podałam mu rękę po czym nagle spod stołu wynurza się Śnieżyna. No to jej też podałam rękę. Zaraz potem znów dała nura pod stół. Trochę mnie to zdziwiło, ale w ogóle nie wpadłam na to, co miałam sobie za chwilę uświadomić, gdy wróciłyśmy do garderoby. 
Okazało się, że Śnieżynka przez cały występ robiła Panu dobrze. Ja tego nie widziałam, bo to dziewczyny miały ostatnie wejście. Oczywiście one nie podeszły do zajętej parki. A ja im perfidnie przeszkodziłam!
Jak mogłam się tak zachować...

Pewnego dnia, kiedy skończyłam jedną z piosenek, podszedł do mnie Pan z podłużnym papierowym zawiniątkiem, które wyglądało jak kwiaty. Oczywiście uśmiechnęłam się z wdzięcznością, kiedy z pełną gracją i dystynkcją miss Polonii odbierałam prezent od gościa. Wróciłam do garderoby, po czym okazało, że w starannie zawiniętej paczuszce znajdują się 3 wiązki... poru! 
Po prostu trzeba mieć banię, żeby do klubu przyjść z porem, w nadziei, że wręczy się go wokalistce. Czego to Japończyk nie wymyśli. Dobrze przynajmniej, że nie rzucali pomidorami.
Co się uśmiałam to moje.

Jeszcze innego wieczoru podczas występów widziałyśmy 4 przygotowane, obwiązane różowymi kokardkami torebki i tak sobie myślimy - pewnie prezenty dla nas. No i szczerzyłyśmy się jak głupie przez cały występ i dziękowałyśmy za prezenty, które faktycznie były dla nas, po czym okazało się, że stałyśmy się posiadaczkami, dwóch par nożyczek, toreb na śmieci, chusteczek i cukru. 
Chciałoby się rzec - jaki występ taka paczka ;-)


Zdarzył się też deszcz tipów - dosłownie. Ludzie rzucali w nas pieniędzmi. Problem w tym, że monetami! Ja jak ja, ale dziewczyny musiały po tym tańczyć i było dość niebezpiecznie. No cóż - ryzyko zawodowe.

Byli też goście wbijający się na scenę, zaglądanie pod sukienki, wtargnięcia do garderoby, napiwki w postaci zupek chińskich. Dużo tego ogólnie, już nawet nie pamiętam.
Akurat zaglądanie pod sukienkę i deszcz tipów mam uwiecznione, bo coś mnie naszło tego dnia i nagrałam cały występ. Chętnie bym to tu zamieściła, bo materiał ma szanse stać się hitem youtuba, ale niestety z moim lapkiem znów problemy same.

Oczywiście Japończycy są bardzo kulturalni i powściągliwi, nie ma co narzekać. Nie zdarzyło się tu nigdy nic zdrożnego i pod tym względem zawsze będę sobie chwalić ten kraj.
Wyjątki przecież potwierdzają regułę.

Moim faworytem zdecydowanie jest por i robótki pod stołem.

P.S Za tydzień jestem w Polsce! Szaleństwo...

26 stycznia 2014

Spływ & Jazz

Jakoś tak się sentymentalnie dzisiaj zrobiło, bo nasz wesoły Japończyk Shinji zabrał nas na ostatnia już wycieczkę. Spływ po rzece / spływ rzeką jak zwał tak zwał odwlekaliśmy od początku kiedy tylko przyjechałyśmy. A bo to kasy nie mamy, a bo to brzydka pogoda.
W końcu, w najgorszą piździawę jaką mogliśmy sobie wymarzyć, pojechaliśmy w końcu nad rzekę.

Na szczęście jesteśmy farciarami, bo akurat wtedy, kiedy wsiadłyśmy na łódkę, zaczęło świecić słońce.
Wszystko ładnie pięknie zadaszone, piecyk w środku grzeje, do tego podgrzewane od spodu stoły (bardzo często spotykany gadżet w Japonii, dziwię się, że tego u nas nie ma).

Z cyklu czego to Japończyk nie wymyśli:
Podczas spływu można było wyposażyć się za 100 jenów w karmę dla kaczek, co stanowiło wątpliwą dla nas atrakcję (no ale że my Polaczki narzekamy na wszystko to musiałam to napisać).

Z łódki zostaliśmy zaprowadzeni na wysepkę, na której kolejna atrakcja - należało rzucić kamyczkiem w otwór w skale, co miało sprowadzić szczęście. Ale ale! Żeby przepowiednia się sprawdziła, nie można było rzucać ot byle jakimi kamyczkami. Ale na szczęście kapitan naszej łodzi był wyposażony w "te odpowiednie kamyczki" (oczywiście również do kupienia) no i sobie ludzie rzucali kamykami za kolejne 100 jenów.
Atrakcje... 

Za to kiedy płynęliśmy w stronę portu, nasz kapitan kompletnie powalił nas na kolana. Mimo tego, że chory i zasmarkany, zaczął nam śpiewać tradycyjne japońskie pieśni co z widokami, skałami, rzeką i niesamowitym spokojem wokół tworzyło niesamowity klimat. 


Dodaję, bo ostatnio z Anką jakoś tak ładnie wychodzą ;)


A w łódeczce

Nasz Kochany Shinji

Kamila-san

Filifionka-san

Oj, a tu już wiało.

Kolejnym punktem wycieczki była wyżera w postaci udonu (grubego "makaronu"), a potem Shinji zabrał nas do jednej z najbardziej klimatycznych knajpek w jakich w życiu byłam.

Nie pamiętam jej nazwy, zresztą to nawet nie istotne. Ciemne drewniane pomieszczenie z wielkim fortepianem na środku, na półkach leżą setki winyli. Muzyka gra tak głośno, że możesz skupić się albo na niej, albo na rozmowie z kimś.

Kawy nie podawała nam sprytna młoda japońska kelnereczka jak to jest w zwyczaju, ale stary wysuszony dziadek ubrany w czapkę i kurtkę.

Ostatnio chyba nawet narzekałam na blogu, że przez 4 miesiące pobytu tutaj, nie poszłyśmy nigdy nawet do żadnej knajpy. No i dzisiaj nastał w końcu ten dzień i jestem w pełni usatysfakcjonowana!

Nasza knajpka 






W takich naczynkach była robiona kawa. Pierwszy raz widziałam coś takiego.

21 stycznia 2014

Wyznania o gejszach


Ten post miał mieć tytuł "Gejsza a Hostessa a Prostytutka", ale po pierwsze znowu się rozpisałam na jeden temat, i nie zostało miejsca na pozostałe dwie profesje, a po drugie, chyba głupio byłoby wkładać wszystkie 3 do jednego wora.

Oczywiście zanim przyjechałam do Japonii myślałam, że gejsze to inaczej japońskie prostytutki, tylko trochę bardziej ekskluzywne.
Takie przekonanie wzięło się od tego, że amerykańscy żołnierze, w czasie II wojny światowej korzystali z usług prostytutek, które podawały się za gejsze. 
Fama się rozeszła i niestety łatka została.

W rzeczywistości gejsza to inteligentna i wykształcona artystka, która swojego fachu uczy się latami. Głównym zadaniem gejsz nie jest sprzedawanie siebie, ale zapewnianie rozrywki mocno związanej z tradycyjnymi japońskimi sztukami tańca, śpiewu, gry na shamisenie, ceremonią herbacianą czy profesjonalnymi konwersacjami. Japończycy nie wyobrażają sobie prawdziwej imprezy bez nich.
Kiedyś dziewczynki trafiały do okiya (domu gejsz) już w wieku 6, 7 lat a nawet wcześniej. Dzisiaj muszą mieć skończone 15 lat. Najczęściej gejszami zostają dziewczynki, które po prostu nie miały innego wyboru. Sprzedane przez rodziców za ogromne kwoty musiały pracować dla okiya, aby spłacić swój dług. W przeciwnym razie lądowałyby na ulicy.
Taka ucząca się zawodu gejsza to maiko, po ceremonii mizuage staje się geiko, czyli pełnoprawną gejszą. Do 1958 roku mizuage oznaczała licytację bogatych mężczyzn. Ten który wylicytował największą kwotę mógł posiąść taką gejszę. Po 1958 roku, kiedy to w Japonii zakazano prostytucji, ceremonia ta została zmieniona i żeby stać się geiko, młoda gejsza nie musi już sprzedawać swojego dziewictwa, ale wypić 3 kieliszki sake ze swoją opiekunką.

Bycie gejszą oznacza mnóstwo wyrzeczeń. W ciągu miesiąca ma tylko dwa dni wolnego, w ciągu całego dnia, tylko godzinę dla siebie. Codziennie musi ćwiczyć naukę tańca, czy gry na instrumentach. 
Śpi bardzo niewiele, a za poduszkę stanowi jej kołek, który zapobiega zniszczeniu podczas snu misternie ułożonej fryzury, która jest robiona raz na tydzień. 

Kimona, które noszą gejsze to prawdziwe dzieła sztuki. Ważą 20 kg, a pas przewijany na brzuchu ma 7 metrów długości. Do tego buty, których koturn nie jest mniejszy niż 15 cm i skarpetki mniejsze o jeden rozmiar, żeby nie tworzyły się fałdki na stopie. Gejsze nie noszą bielizny, żeby nic nie odznaczało się spod ubrania. 
Aby założyć takie kimono, potrzebny jest specjalny garderobiany (jest to profesja dla faceta, bo na prawdę potrzeba siły, żeby pozakładać i pozawiązywać to wszystko co gejsza ma na sobie).




Makijaż gejszy kojarzy nam się z białą farbą i czerwonymi ustami. Przeczytałam o dwóch genezach malowania się białą farbą. Jedna bardzo romantyczna, druga wręcz przeciwnie. 
Kiedyś, w czasach, kiedy nie było jeszcze elektryczności, a pokój był oświetlony tylko blaskiem świec, biały podkład na twarzy dziewczyny służył jako "reflektor". Wyraźnie więc było widać białą twarz i szyję wynurzająca się z ciemności, a ludzie w towarzystwie gejszy wciąż mogli podziwiać jej urodę. 
Druga geneza ta mniej romantyczna wzięła się od od nielegalnych, japońskich prostytutek, którymi były najczęściej biedne kobiety, które na co dzień zajmowały się wyrobem węgla drzewnego. Zakrywały one tym samym brud i blizny grubą warstwą białego pudru. 
Do tego szkarłatne usta, pomalowane tak, aby wydawały się mniejsze. Małe usteczka gejszy mają świadczyć o jej dyskrecji, tajemniczości i sekretach. Starsze Geiko malują jednak pełny wykrój ust.
Taką niepomalowaną częścią ciała jest szyja, która działa na Japońskich mężczyzn jak na zachodnich duży biust, albo fajna pupa. Na zdjęciu poniżej fajnie też jest pokazany kołnierz, który też ma duże znaczenie. Maiko nosi kolor czerwony, a Geiko biały kolor kołnierza. Jest on wywinięty i ma pobudzać wyobraźnię do skojarzeń, co tak naprawdę kryje się pod kimonem.



Gejsze nie noszą kolczyków, czego zabrania konfucjonizm mówiący, że utrzymanie ciała nietkniętego aż do śmierci jest podstawowym obowiązkiem człowieka, ponieważ w ten sposób dziękujemy rodzicom - twórcom tego ciała. Szczerze mówiąc bardzo mi się spodobał ten argument.

Taka wystrojona gejsza potrafi mieć na sobie ubranie i dodatki wartości porządnego domu (sama stałam się szczęśliwą posiadaczką przepięknej „gejszowej” parasolki. Problem jednak w tym, że aby ją przywieźć do Polski muszę trochę skrócić jej kija ;)

Zawód gejsz niestety zanika. W 1940 roku w dzielnicy gejsz w Tokio było ich 1300, teraz jest ich 150.
Czyżby miała na to wpływ cena za usługi dzisiejszej gejszy jaką jest 5000$ za godzinę…?

Notka na podstawie:
„Wyznania gejszy”

„Gejsza z Gion”
wujek google, ciocia Wikipedia
za wszelkie nieścisłości z góry przepraszam.

16 stycznia 2014

Wszyscy nasi kochankowie w Japonii

Mimo tego, że zostawiłyśmy naszych chłopaków daleko Europie to w Japonii znalazłyśmy pocieszenie w innych. 



C’mon! W końcu żadne z nas szkarady, a swoje potrzeby mamy, więc musiałyśmy zabawić się z innymi.
Tym wspaniałym obiektem westchnień, zadowalającym nas wszystkie jest Bolesław Zbigniew Warmer, który z nami mieszka, zajmuje salon. 
Gdy potrzebujemy więcej ciepła niż mogą nam zapewnić nasze łóżka, po prostu spędzamy z nim czas w salonie, gdzie otula nas swoim ciepłem, a powiew jego obecności rozbudza w nas najgorętsze emocje. Jego zapach nas odurza, a prostota i bezpośredniość urzeka nas w każdym calu. Bolesław jeszcze nigdy nas nie zawiódł jest z nami dzień i noc.



Na początku kontraktu, ja i Ola dzieliłyśmy pokój z Grzegorzem, bratem Bolka. Grzegorz, mimo swoich wspaniałych zalet miał jednak swoje wady. Potrafił z przyczyn tylko jemu wiadomych rzucić na nas fochem i przestać spełniać swoje obowiązki jakich warunkiem było sypianie w naszym pokoju. 
W pewnym momencie miałyśmy już tego dość! Na nic zdały się czułe słówka, głaskanie, również siłą nic nie zdołałyśmy zdziałać. Grzegorz pozostał nieugięty, dlatego i my musiałyśmy podjąć radykalne kroki i wyrzucić go z naszego pokoju. Grzegorz od tej pory śpi z Bolesławem w salonie, a my przygarnęłyśmy nowego przyjaciela, który mimo swoich „mniejszych rozmiarów” spełania nasze oczekiwania w stu procentach. 
W końcu to nie rozmiar ma znaczenie, prawda?



Potrzeby rosną z wiekiem, dlatego Ania i Kamila potrzebują aż dwóch rozgrzewaczy. Gustują za to w tutejszych, japońskich partiach. Jednym z nich jest Geki Dan, który jest już stary i szybko się męczy, za to ma bogatą przeszłość artystyczną, bo swoim ciepłem dzielił się w pobliskim teatrze. Niestety musiał przejść na emeryturę ze względu na swój wiek. Z kolei drugi, znacznie młodszy dostał ksywę Nowy. Dziewczyny mówią, że jest uzdolniony wokalnie, bo wszelkie potrzeby sygnalizuje śpiewem, np. gdy jest mu zbyt gorąco, albo jest głodny.





Przedstawiam Wam Bolesława Zbigniewa Warmer'a:







... doleje petrolu oczywiście. Bo ze względu na to, że Żółtki ze swoim postępem technicznym nie wpadli na pomysł centralnego ogrzewania, w japońskich domach grzeją się takimi o to grzejniczkami,, do którego trzeba dolewać codziennie petrol, żeby to czymś grzało. Nie muszę chyba wspominać o tym, że śmierdzi o strasznie. Na szczęście tylko w momencie włączenia i wyłączenia naszych kochasiów.
Grzegorz przed separacją,
dobry był z niego grzejnik, ale wyłączał się co chwila, za co dosięgnęła go banicja.
Geki Dan, ten od teatru, jak widać swoje lata ma :)
Nowy - ech jak zwykle Lovelas :)
A to nasz ukochany, z którym zdradzamy Grzegorza


Kolejnym mężczyzną w naszym japońskim życiu jest Tony Horton, nasz trener personalny. Romans z Tonym zaczął się pod koniec października i trwa do dzisiaj. Nie wiem jak dziewczyny, ale ja już dziś wiem na pewno, że zrobię wszystko, aby ten romans przetrwał po moim powrocie do Polski. Wiem, Tony jest wymagający, jednak spotkania z nim 5, 6 dni w tygodniu działają cuda natury fizycznej i psychicznej przede wszystkim.

Nienawidzę go, ale go kocham!

No i trzeba mu przyznać, że mimo swoich 56 lat jest niesamowicie przystojny i motywuje jak nikt inny.
Nie schudłam (cały czas ważę tyle samo - 52 kg jakby to kogoś w ogóle interesowało), za to w sumie straciłam 10 cm. Najwięcej na brzuchu - 6 cm.

Polecam,

Małgorzata Filiczkowska

Jeśli ktoś ma ochotkę to mogę polecić te treningi, które robimy z Tonym.




Można nam pozazdrościć tych facetów, nie? ;>





(A tak szczerze mówiąc to posucha straszna)


14 stycznia 2014

Filifionka śpiewa

W przerwach między jednym a drugim show'em rozwiązujemy krzyżówki, robimy Profesora Pierra, albo Profesora Henrego (dwa zarąbiste programy do nauki słówek. Pierre - francuski, Henry - angielski), ćwiczymy, jemy, rozwiązujemy krzyżówki, albo rozmawiamy na tematy, których nawet wolę nie poruszać ku zgorszeniu czytających tego bloga ;)

Albo bawimy się w karaoke!

Enjoy!

"All hat she wants"

"Women in love"

"What's up"

Wiem, straszna tapeta, ale taki makijaż na szczęście tylko na scenę.

Pozdrawiam,
Filifionka


12 stycznia 2014

O poecie, suszarniach i pałach...

Hanamaki, miasto w którym robimy zakupy, słynie z Kenjiego Miyazawy, poety, żyjącego na przełomie XIX i XX wieku. Wszędzie można dostać pocztówki, czy pamiątki z jego podobizną. Jest przedstawiany jako mężczyzna w kapeluszu i długim płaszczu, który ze schyloną głową spaceruje po polanie. Jego podobizna  jest wszędzie nawet na światłach dla przechodzących przez jezdnię. Również Pan fryzjer-malarz, poznany tydzień temu (ten od portretów) specjalizował się w przedstawianiu wizerunku Kenjiego. Dlatego chciałyśmy odwiedzić muzeum tego artysty.

Kapelusz, czyli wiemy, że jesteśmy na dobrej drodze do muzeum

Eksponaty jakoś wcale nas nie zainteresowały, wszystko było po japońsku. Za to budynek, niemal cały oszklony był przepiękny, zwłaszcza kiedy od środka patrzyło się przez ogromne okna na powoli padający śnieg. Niesamowity klimat.

Z całego muzeum to nam się tutaj najbardziej podobało;-)

bez komentarza :-P

Ogólnie czuję się kosmopolitką, ale kiedy zobaczyłam fragment wiersza Kenjiego po polsku zrobiło mi się fajnie. Shinji powiedział mi, że fryzjer-malarz (nadal nie mogę sobie przypomnieć jego imienia) właśnie ten fragment wiersza napisał mi na kopercie z pocztówkami, jakie od niego dostałam. 
Cóż za zbieg okoliczności.

btw. fragment na prawdę świetny moim zdaniem


Potem pojechaliśmy do długo wyczekiwanego sushi baru. Bardzo fajna opcja. Na taśmie umieszczonej wzdłuż stolików przesuwają się talerzyki z kawałkami sushi. Jak Ci się jakieś spodoba, to sobie chapiesz. Na każdym talerzu znajduje się jeden lub dwa kawałki różnego rodzaju sushi. Potem Pani kelnerka liczy talerzyki i na tej podstawie płacisz przy kasie. Ja byłam wielką fanką sushi jeszcze zanim przyjechałam do Japonii, dlatego dla mnie taki bar to istny raj. Chociaż natknęłam się na dwa kawałki czegoś, czego nie byłam w stanie przełknąć, ale na szczęście mamy Shinjiego, który pochłania wszystko co znajduje na swej drodze i oczywiście pozjadał te kawałki, których chciałam się pozbyć.  

Co ciekawe, szefami takich barów sushi mogą być tylko mężczyźni, bo sobie żółtki wymyślili, że kobiety mają zbyt ciepłe dłonie, które niepotrzebnie grzałyby ryż. Pozwolę sobie zacytować Panią Joannę Bator, autorkę książki "Japoński wachlarz":
„Ale pewnie po prostu o wiele lepiej być szefem „suszarni” (potoczna nazwa polskich gaijinów na bary sushi), niż marznąć na dnie morza, by wyłowić potrzebne infrediencje, a ideologię zawsze można do tego dorobić”. 
Bo to kobietom, ze względu na ich podobno większą pojemność płuc zleca się to zadanie. Dziś już nie jest to tak popularne zajęcie, raczej pełni to funkcje atrakcji turystycznej, ale faktem jest, że było to zajęcie dla kobiet. Biedne.

No ale wracając do sushi baru.

Każdy kęs przegryzałyśmy gari, czyli przejrzystymi płatkami piklowanego imbiru, których ostry smak służy do odświeżania palety smakowej i ma właściwości bakteriobójcze. Sushi jadłyśmy pałeczkami, czyli hashi. W sumie zjadłam 7 talerzyków J

A tak mi się właśnie dzisiaj przypomniało o tych pałeczkach.
Otóż, w Japonii tylko w domu używa się pałeczek wielokrotnego użytku, a każdy członek rodziny ma swoją własną parę. Oni lubią jednak kiedy pałeczki są nowe, sterylne i przez nikogo wcześniej nie używane. Dlatego wszędzie indziej pałeczki są jednorazowego użytku.
Znów zacytuję Joannę Bator, która fajnie opisała ten aspekt w swojej książce:
„Wiele dowcipów erotycznych, zwłaszcza tych ze świata hostess i gejsz (o hostessach i gejszach poświęcę jeszcze wpis na blogu bo to dość ważna kwestia), nawiązuje do wspomnianej „dziewiczości” pałeczek, które przed konsumpcją trzeba „rozdziewiczyć” (czyli przełamać). Barthes w imperium smaku dokonuje ciekawego porównania jedzenia pałeczkami oraz widelcem i nożem. Jego zdaniem zachodnie sztućce „okaleczają”, „kroją” i „nabijają”, podczas gdy pałeczka „nigdy nie dokonuje gwałtu na potrawie”, a jedynie „podnosi”, rozszczepia, „rozsuwa” i „rozdrabnia”.
Coś w tym jest.

Podjeżdżają malutkie moje ^^

Shinji czeka grzecznie

Wiem, wygląda przerażająco, ale jest zarabiste. A te jajka, owszem, surowe.
To mi już nie leżało. To zielone to glony
No to liczymy talerzyki

Po tym wyrafinowanym obiedzie trzeba było zaliczyć MC Donalda, w którym jak zwykle zrobiłyśmy furorę, zwłaszcza wśród nastoletnich chłopców, dzieci i jeszcze jak wychodziłyśmy to pań w samochodzie, które namiętnie nam machały. 

Po drodze do domu widziałyśmy jeszcze takie perełki:

"Dziewczyna z Perłą" z cyklu "czego to Japończyk nie wymyśli?!"






To był bardzo fajny dzień. Jestem w Japonii już od ponad 3 miesięcy, ale tak naprawdę niewiele było takich momentów, w których faktycznie czułam się jak w Japonii. A dzisiaj cały dzień był taki. Może dlatego, że Japonia zawsze kojarzyła mi się ze śniegiem (w sumie nawet nie wiem czemu). Faktem jest, że jeszcze nigdy w życiu nie widziałam tyle śniegu. Nie chcę skłamać, ale wydaję mi się, że przeczytałam gdzieś, że Japonia jest jednym z rejonów najbardziej obfitym w śniegi. No i sprawdza się. Co najlepsze, Japończycy nie muszą mieć włączonych świateł podczas jazdy samochodem, a z ich zamiłowaniem do kupowania tylko białych, szarych i czarnych aut, na drodze, która odśnieżarki nie widziała, są prawie niewidoczni i nie możemy się nadziwić co za Japończyki?! ;-)


07 stycznia 2014

Weekendowe przypadki

Wychodząc ze sklepu z pamiątkami, w którym uczestniczyłyśmy w ceremonii parzenia zielonej herbaty przymierzałam się do zakupu kartek pocztowych, bo lubię je kupować, nawet nie tyle co wysyłać, co kupować dla siebie w każdym miejscu w jakim jestem.
Apropos kartek!
Sorry za kartki, jakie wysłałam. Starałam się wybierać najładniejsze, ale trudno mi było znaleźć jakiekolwiek ładne.
No i znalazłam właśnie w tym sklepie i chciałam je za wszelką cenę kupić.

 Na kartkach były namalowane obrazy podpisane pięknymi japońskimi znaczkami. I już się zamierzałam do ich kupienia, po czym Shinji odzywa się:
„- Chcecie poznać tego Pana, który to namalował?”
Chwila zawahania, po czym Filiczkowska postanowiła, że jedziemy poznać Pana malarza.

Okazało się że Pan malarz (straszna siara, bo żadna z nas nie pamięta jak się nazywał) jest z zawodu fryzjerem, a w wolnym czasie zajmuje się malowaniem. Pojechaliśmy do jego domu, w którym na parterze znajdował się zakład fryzjerski, a na piętrze galeria z jego dziełami. 



Na jednej ścianie wisiał właśnie obraz, który był namalowany na kartce którą chciałam kupić:

Pan malarz oczywiście ni w ząb po angielsku, ale przyjął nas bardzo serdecznie, dostałyśmy od niego pocztówki (jakżeby inaczej), dla każdej była dedykacja, po czym zabrał się za malowanie Kamili!
I tak na szybkości wykonał 4 nasze portrety!





Świetna pamiątka. Portret zawiśnie w moim pokoju jak przyjadę.
Oprócz tego Pan malarz miał zarąbiste kapcie!





Weekend zakończył się spotkaniem z pewną japońską parą. Pan już blisko 80, były profesor na uniwersytecie, specjalista od… skoczogonków (takich małych owadów)! Od niedzieli skoczogonki stały się moją ulubioną nazwąJ. Ze względu na swoją specjalność często odwiedzał Polskę. Mieszkał nawet przez rok w Polsce razem z żoną i dziećmi. Żona natomiast, Kazuko Tamura, bardzo sympatyczna kobieta! Uwaga uwaga! Mówi po polsku! W Japonii zajmuje się tłumaczeniem książek Małgorzaty Musierowicz na japoński. Była to pierwsza osoba, którą poznałyśmy mówiąca po polsku w Japonii. Coś niesamowitego po prostu! 
Para chciała zaprosić nas do siebie, ale niestety śnieg ich zasypał i Shinji nie mógłby wjechać na ich teren. Dlatego spotkaliśmy się w hotelowej restauracji. Piliśmy kawę/zieloną herbatę i częstowaliśmy się upieczonymi przez nas babeczkami.


Następnie zostaliśmy zaproszeni na obiad. Siedzieliśmy przy śmiesznych japońskich stolikach wysokich na jakieś 30 centymetrów, a siedzieliśmy na krzesłach (?) bez nóg. O dziwo, bardzo wygodnie!
Nagle padło hasło, które po prostu „uwielbiam”:
- Gosia, zaśpiewaj nam coś? Może „Szła dzieweczka”?
I myślałam, że sobie żartują, bo przecież znajdujemy się w restauracji, naokoło jedzą ludzie, a ja mam śpiewać. Oczywiście, nie stanowiło to problemu, bo Pan, który to zaproponował nie omieszkał zapytać siedzących obok gości, czy przeszkadzałoby im, gdyby gajidżinka (po japońsku cudzoziemka) zaśpiewała coś.
Zaśpiewałam, spaliłam buraka i dostałam gromkie brawa.
W sumie to dawno nie śpiewałam do kotleta :)





Także weekend bardzo udany!