12 lutego 2014

Syndrom po-powrotowy


Jest godzina 6 rano, a ja robię zmasowany atak na lodówkę i z urokiem Pac-man'a pochłaniam jej zawartość. Włączam laptopa, co by nie marnować czasu, bo wiem, że już nie zasnę.
Czytam wiadomość od Kamili:
obudziłam się o 6 rano i jem... żarcie żarcie żarcie... aaaa przecież to mój lunch time


... czyli jak wygląda życie po zmianie czasu.
Jestem już w domu i błąkam się jak duch od jednego pokoju do drugiego, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. I nie żebym miała jakiś syndrom po-powrotowy objawiający się głęboką depresją, bo cieszę się, że wróciłam do domu. Ja po prostu nie mogę się ogarnąć, sama ze sobą.

Tak napisałam w piątek, w drugim dniu po powrocie do domu. Niestety przez tyle czasu nie miałam kiedy umieścić posta na blogu. Nie ogarniam, Jezus Maria.

W sobotę o 6 rano pojechałam do Wrocławia co by pierwszy raz pojawić się w szkole, do której teoretycznie chodzę już od pół roku. Zaraz po egzaminie, wsiadam do autobusu i sru na wesele, na którym mam śpiewać. Wesele się kończy o 4, a ja o 6 rano znów wsiadam w autobus i pędem do Wrocławia na kolejny egzamin.
Czyli dzień jak codzień - drastyczny powrót do rzeczywistości.
Kolejny weekend to samo - rano egzamin, wieczorem śpiewam na imprezie walentynkowej do 4 rano, a potem znów do Wrocławia na wykłady na uczelni i o 12h wsiadam w samolot do Paryża do mojego Lubego.
Podsumuję to słowami mojego guru Tonego Hortona: "I hate it, but i love it!"

Dziewczyny opowiadały mi o traumie jaką miały, kiedy pierwszy raz po powrocie z Japonii robiły zakupy w Biedronce. Już wiem co miały na myśli...
Podchodzę do kasy z bochenkiem chleba i puchą tuńczyka, Pani mnie wita:
-" Dzień dobry".
Eeee, nie jest tak źle - myślę sobie.
Po czym skasowała moje rzeczy, walnęła rachunkiem, jakby żałowała, że to nie młotek do powybijania moich palców, a jej mina mówiła, że gdyby mogła drobnymi wydłubałaby mi oczy.
Oczywiście rozumiem polską rzeczywistość. Taka Pani mogła już być zmęczona pracą, która raczej nie daje jej zawodowej satysfakcji. Sama miałam epizod jako kasjerka i wiem, z czym to się je. Po prostu takie wrażenie odniosłam po miesiącach pełnych życzliwości.

Nie miałam problemu z siadaniem na zimny sedes z przyzwyczajenia, ale tego japońskiego podgrzewanego szczerze mi brakuje. Do tej pory jednak nie mogę przyzwyczaić się do zakręcania kranu, który w Japonii zakręca się odwrotnie niż Polsce.
Oczywiście wszystkim moja ukochana ryżowa zielona herbatka zajeżdża rybą, ale piją twardo. Muszą.

Relację z Tokio które mnie powaliło na łopatki, w następnej notce.

P.S Naklaskałam się do Buddy przez 4 miesiące, więc egzaminy poszły gładko.
P.S 2 Chyba wkrótce powstanie kolejny mój blog...

1 komentarz: