Jestem tu już miesiąc. Zleciało bardzo szybko. O dziwo. Ale
podobno tak to się tutaj odbywa. Pierwszy miesiąc to ciągłe ochy i achy nad
Japonią. Drugi to czas, kiedy żyjemy jak Japończycy, przyzwyczajone i
zapoznane.
Podobno przełom drugiego i trzeciego miesiąca to dramat i zaczyna
się kryzys, do tego dochodzą święta i Nowy Rok, a Ty jesteś w tym czasie na
drugim końcu świata z daleka od wszystkich, z którymi rzeczywiście chciałbyś
spędzić ten czas.
Ostatni miesiąc jest podobno równie fajny jak pierwszy, bo
jeździsz na zakupy i kupujesz pamiątki z Japonii jednocześnie odliczając dni do
końca.
Tak to przynajmniej przeżywały dziewczyny.
Także już miesiąc za mną i na szczęście jeszcze się nie
nudziłam. Dopiero pod koniec września zaczęłam robić to, co postanowiłam, że
zrobię, a i tak nawet nie mam na to czasu!
Dlatego też blog mi się zaniedbał. Jakaś paranoja. Dwie godziny pracy dziennie,
a ja nadal nie mam czasu!
Hola hola!
Nie ma takiego pojęcia jak „brak czasu wolnego”! Co zresztą
zawsze powtarzam, kiedy słyszę takie herezję. To chyba najwartościowsza rzecz
jaką mnie nauczono na studiach.
Ale istnieje za to takie pojęcie jak "nieumiejętne zarządzanie czasem wolnym" i dlatego nam się wydaje, że tego czasu nie ma.
W moim przypadku jest to pojęcie "za dużo czasu
wolnego", w którym robi się jeszcze mniej niż obiecaliśmy sobie zrobić w wolnym czasie. W rezultacie robimy jeszcze mniej rzeczy przyjemnych dla nas, niż wtedy gdy mamy pełen grafik zajęć.
A jeśli ktoś nie nie bardzo ogarnął problem, o którym
rozprawiam, (sama chyba bym nie ogarnęła tego co napisałam, gdyby to nie wyszło ode mnie) to chodzi tu po prostu… o lenistwo. I nie, żebym była jakaś leniwa,
ale ciężko było mi się wkręcić w ten japoński rytm, w którym jedynym
obowiązkiem jest stawienie się na show o 21:30.
Potrzebowałam takiego czasu, który będę mogła poświęcić na
zresetowanie swojego ciała. Taką totalną regenerację. Potrzebowałam tego szczególnie
po tym jak przez 4 miesiące dzień w dzień latałam jak głupia po Paryżu odbywając staż.
Sądziłam, że będę mogła też zresetować swój umysł, ale już wiem, że to się nie
uda z moją dolegliwością ciągłego rozkminiania (por. parę akapitów wcześniej). A że czasu na rozkminianie mam
nieprzeciętnie dużo, to skala mojego problemu osiągnęła właśnie punkt
kulminacyjny.
Śpię długo, wzbudzając kontrowersje wśród dziewczyn, które
dziwią się jak można tak długo spać. Ale nazywam się Filiczkowska. My tak mamy. I
chyba nie jestem jedynym osobnikiem na ziemi, który budzików nie toleruje (i
wcale nie pomaga ustawianie ulubionych piosenek, które po tygodniu stają się
najbardziej znienawidzone).
Chcę cieszyć się czasem, kiedy to nigdzie nie muszę
się spieszyć. W ogóle nic nie muszę.
A w ogóle to ta notka miała być zupełnie o czymś innym ;)
Tak jak mówiłam - za dużo rozkmin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz